Modernistyczna powieść sprzed pierwszej wojny ukazuje problemy terroryzmu oraz infiltracji zachodnich demokracji przez rosyjską agenturę w taki sposób, że można oczy przecierać ze zdumienia. W dodatku to znakomita literatura.
Bomba wybuchła w parku pod obserwatorium w Greenwich pod koniec XIX wieku — w 1894 roku. W fabularnej interpretacji Josepha Conrada zamachowiec działał nieudolnie. Pewnie na wskutek potknięcia eksplozja nastąpiła przedwcześnie, a ciało terrorysty trzeba było zbierać z ziemi łopatą. Kto za tym stał? Imperialny rosyjski wywiad. W tej powieści reprezentowany przez niejakiego Vladimira. I już się robi jak we współczesności. A przecież pierwszy renesans popularności powieść przeżywała po drugiej stronie Oceanu po 11 września.
Conrada interesowały w największym stopniu moralne aspekty terroryzmu — w jakim stopniu przemoc niszczy prywatne życiorysy. Natomiast sam akt zamachu ma niewielki wpływ na świat, bo albo jest strzałem kulą w płot, albo oburza opinię publiczną tylko na chwilę, bo taka jest żywotność gazety (to były czasy informacji przekazywanej przez prasę, o której zresztą nikt nie ma w powieści dobrego zdania). W przypadku bomby w Greenwich — jedno i drugie.
Zachwyca warsztat Conrada — psychologia wszystkich postaci (ani jednej pozytywnej), oszczędność komentarza (Dostojewski by się przekręcił, gdyby sobie nie pozwolił na rozwlekłe uwagi, pokrewne Tajnemu agentowi pod względem tematycznym Biesy też nie są od tego wolne), stosowanie odmiennych punktów widzenia w poszczególnych rozdziałach, filmowa narracja. Zresztą, co będę powtarzał posłowie Macieja Świerkockiego, tłumacza nad tłumaczami, powiem tyle — z Vladimirem na ostro u sąsiadów, a skrycie prześwietlającym nas razem z całym Zachodem od lat, trudno o ważniejszą lekturę sprzed wieku.
5,5/6
PS. Dobra książka, dobra płyta. Niekoniecznie razem, bo przy Triclopsach czytać się nie da. O ostatnim traczku — w którym podmiotem lirycznym jest wirusik siedzący na razie w jakimś cholernym gołębiu, ale planujący podbój całego świata, najlepiej prosto z jakiegoś mokrego targu w Chinach — napisałem pół felietonu do nadchodzącego “Lizarda”. Acha, nie byłoby w tej historii nic wybitnie wyjątkowego, gdyby nie to, że płyta wyszła w 2010 roku.
I książka, i płyta pożyczone od przyjaciela. Dzięki, Bartku!