Postmodernizm się zużył, ironia jest przereklamowana, a czarny humor jest w porządku, o ile lukruje ważniejsze sprawy — zdaje się mówić DeWitt w swojej trzeciej, tym razem gotyckiej powieści.
Mistrzostwo gry przy pomocy żonglerki zużytymi konwencjami DeWitt zaproponował już w poprzedniej książce, czyli popapranym postwesternie Bracia Sisters. Tam również chodziło o coś więcej niż tylko o zabawę formą. Na pierwszy plan wysuwało się wielokrotnie ubierane w metafory przeświadczenie, że ze światem jest coś mocno nie tak. I że tylko wierność sobie może jakoś uchronić przed całkowitą katastrofą, chociaż oczywiście niczego nie gwarantuje. Tym razem DeWitt podsuwa miłość jako jakąś formę nadziei na to, że świat nie zeżre nas, a kości naszych nie wypluje do śmietnika, chociaż bardzo się stara.
Miłość w Podmajordomusie Minorze może prowadzić do zgryzoty, namiastki szczęścia albo do dekadenckiej rozpusty. Gdy jest zużyta, tak jak stosowane przez pisarza formy literackie, przeistacza się w koszmar. Ale to właśnie poszukiwanie miłości każe bohaterowi tej książki opuścić rodzinne strony i udać się w podróż na bliżej nieokreślony Zachód. Przy okazji — dlaczego to zawsze musi być Zachód?
To namiastka miłości pod postacią rozpaczliwego fetyszu (damski kozaczek) pomaga bohaterom uwięzionym na dnie Bardzo Wielkiej Dziury przeżyć całe lata, a później podjąć ostatnią próbę ocalenia. Dla jakiegoś odległego wspomnienia o miłości na krótką chwilę cywilizuje się nawet zdegenerowany baron von Aux, przez większość książki pojawiający się jako demoniczne monstrum żyjące w zakamarkach przeklętego zamczyska. Miłość rzadko zbawia, ale poza nią innej nadziei nie ma.
Pod względem formalnym Podmajordomus Minor to postmodernistyczna gra z konwencjami. Rzecz jasna, twórczo odświeżonymi. I tak — w powieści gotyckiej zawsze było tak, że zły pan posępnego zamczyska zwabiał ofiarę do domu-pułapki i za nic nie chciał wypuścić. A tu jest odwrotnie — ludzie sami ściągają do zamku barona von Aux albo nie potrafią z niego wyjechać, chociaż sam baron niczego od nich nie chce. Dodajmy do tego humor jakby rodem z Nieustraszonych pogromców wampirów i urzekający melancholijny nastrój. To jest czarny humor dla zaawansowanych i szkoda tego nie docenić.
A spoza tych wszystkich ponowoczesnych stadiów wyczerpania wyłania się stare, nieśmiertelne marzenie o szczęściu pojmowanym jako unikanie cierpienia, jak u stoików i epikurejczyków. Cierpienie wcale nie uszlachetnia, a bezmyślna harówka nie jest warta zachodu. Dziatki moje, jeśli zobaczycie coś, co wam się marzy, to sięgajcie po to śmiało.
I tyle.
4,5/5
PS. Na dobry koniec trochę klasyki gatunku: