Życie w podróży, czyli “Nikolski” Nicolasa Dicknera

Nikolski
Najnowsza premiera z Pauzy to przyjemna i dobrze skonstruowana powieść, która się czyta sama. Dobra propozycja na wakacje.

Na talerz dosta­je­my nie do koń­ca dopo­wie­dzia­ne histo­rie o zagu­bio­nych lub dziw­nym tra­fem odna­le­zio­nych: książ­kach, mapach i kom­pa­sie. Są przy­pad­ko­wo naty­ka­ją­cy się na sie­bie ludzie, któ­rych losy oka­zu­ją się dość do sie­bie podob­ne. Są poja­wia­ją­ce się nagle lub rów­nie nagle odcho­dzą­ce dziew­czy­ny. Wszyst­ko to jest uro­cze jak old­sku­lo­we kome­die roman­tycz­ne z lat 90., ale bez kon­wen­cji kome­dii roman­tycz­nej. Raczej poszu­ki­wa­nie toż­sa­mo­ści, coś jak w Bie­gu­nach Tokar­czuk, tyl­ko o lżej­szym cię­ża­rze gatunkowym.

Potra­wa jest smacz­na i lek­ko­straw­na, ale też dobrze dopra­wio­na, bo to poszu­ki­wa­nie toż­sa­mo­ści roz­gry­wa się gdzieś pomię­dzy kana­dyj­ski­mi Inu­ita­mi i pira­ta­mi z Kara­ibów. Czy­li jest kuch­nia fusion. Faj­nie.

Szef kuch­ni jest dobrym fachow­cem — coś cią­gle boha­te­rów gna, popy­cha do przo­du, jest w ich losach jakaś meta­fi­zycz­na potrze­ba ruchu i poszu­ki­wa­nia sie­bie. Dzię­ki temu kolej­ne epi­zo­dy powie­ści zmie­nia­ją się jak w kalej­do­sko­pie, książ­ka jest żywa i wcią­ga­ją­ca. Co we współ­cze­snej powie­ści wca­le nie jest takie czę­ste. Dobre sosi­ki spra­wia­ją, że wszyst­ko wcho­dzi gła­dziut­ko i nawet nie zauwa­ża­my, jak łyka­my jakiś twar­da­wy kawa­łek. Na przy­kład brak indy­wi­du­ali­za­cji języ­ka w sce­nie ze spo­ży­wa­niem wyso­ko­pro­cen­to­we­go alko­ho­lu. Boha­ter pije rum szklan­ka­mi, cho­ciaż nie umie tego robić. Nar­ra­tor wspo­mi­na, że typ robi się coraz sztyw­niej­szy, ale w jego języ­ku w ogó­le tego nie sły­chać — prze­mo­wa toczy się tak samo, jak przed spo­ży­ciem. Wresz­cie postać koń­czy zda­nie i lądu­je dzio­bem na mapie roz­ło­żo­nej na pod­ło­dze. No cóż, zda­rza się.

Za to nar­ra­tor nie przy­nu­dza, a jak już czy­ni jakieś obser­wa­cje, to z regu­ły cie­ka­we. Na przy­kład takie:

Zie­wa­jąc, zasta­na­wiam się, skąd może pocho­dzić ta sól. Praw­do­po­dob­nie z Wysp Mag­da­le­ny. Sol­ny cykl to cudow­na ilu­stra­cja mar­no­ści ist­nie­nia: sól, cier­pli­wie nawar­stwia­ją­ca się w oce­anie przez milio­ny lat, wydo­by­wa­na przy uży­ciu dyna­mi­tu, miaż­dżo­na na krysz­tał­ki i prze­wo­żo­na masow­cem, tra­fia do odśnie­ża­rek, któ­re zasy­pu­ją nią cały krwio­bieg Mont­re­alu, po czym spły­wa ście­ka­mi z powro­tem do oce­anu. Mar­ność nad marnościami.

Też tak cza­sem patrzę na świat. Nie cią­gle, bo moż­na by zwariować.

No to co, bierz­cie Nikol­skie­go do ple­ca­ka, książ­ka aku­rat na pla­żę albo pod namiot. A żeby było dziw­niej, moż­na czy­tać przy ambien­cie Astro­ko­ta. To wspa­nia­ła podróż w odle­głe galak­ty­ki, ale moż­na ją odbyć na kana­pie, z mru­czą­cym kotem. Bo od Mru­czy­dła się zaczy­na, posłu­chaj­cie sobie:


3,5/5

Życie w podró­ży, czy­li “Nikol­ski” Nico­la­sa Dicknera
Facebooktwitterlinkedintumblrmail