Kto normalny w wakacje czyta Reymonta? Pewnie nikt, ale na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że po całej serii powieści nijakich (nie recenzowałem, bo mi się nie chciało) musiałem sięgnąć po gęste. A tu jest wszystko, co trzeba.
Czyli tak: dobra historia, na swój sposób heroiczni, a jednocześnie psychologicznie prawdopodobni bohaterowie (Borowiecki, Baum i Welt), poezja w prozie, a do tego zdumiewająco przenikliwe analizy społeczne bez przynudzania. Plus brylantowe zdania typu: niech mnie pani weźmie i poprowadzi aż do krańców możliwości. Nie mam pytań.
Dziś czytać można Ziemię obiecaną na kilka sposobów. Modernistyczny portret miasta? Wspaniały, sugestywny, a co najważniejsze — teraz już historyczny, bo przecież takich miast już nie ma. Inaczej wygląda Łódź, inaczej Manchester (miga mi gdzieś na synapsach, bo równolegle z Ziemią obiecaną podczytywałem nową książkę o Joy Division z Kosmosu Kosmosu).
Portret miasta-molocha z Ziemi obiecanej to rzeczywistość, która już nie wróci, przynajmniej nie w tej samej postaci (miasto już spało, przyczaiło się w cieniach i przywarło do ziemi jak polip wszystkimi mackami fabryk, a dalekie, porozrzucane elektryczne słońca błękitnawymi źrenicami patrzyły w noc, stróżowały śpiącego molocha jak stado żurawi o głowach ognistych). Za to zależności międzyludzkie, które o potworności tego molocha decydują, nie zmieniają się zbytnio. I to jest u Reymonta wciąż świeże — ten przykurzony naturalizm, który pod warstwą pleśni kryje ważne treści uniwersalne. Reymont pyta: kto tu kogo zjada i dlaczego człowiek musi koniecznie zachowywać się jak la bête humaine? Borowiecki próbuje żyć inaczej, ale wychodzi jak wychodzi. A kapitaliści rezygnujący z nieludzkiego wyzysku robotników zaliczają plajty. Kto wie, jak by to wyglądało, gdyby nie walka o prawa robotnicze z początku XX wieku?
Można też powieść Reymonta czytać też jako powieść o silnych namiętnościach — pieniądzach, władzy, miłości. Kto ziewa przy rozmowach o finansach, pewnie bardziej skupi się na miłości. A tu same skarby — bardzo silne napięcie erotyczne (Borowiecki — Lucy, zresztą rozpacz Zuckera zdradzanego przez małżonkę jest naprawdę przekonywająca), mamy też piękną zmarnowaną miłość, docenioną dopiero po stracie (Borowiecki — Anka).
A te wszystkie kochanki fabrykantów rekrutowane spośród robotnic? To naprawdę wstrętne oblicze XIX-wiecznego kapitalizmu, tak często przejawiające się też w innych historiach, innych epokach, innych patologicznych sytuacjach. Można tu przywołać np. Żydówki zmuszane przez nazistów do prostytucji. Czy to był tak całkiem świeży pomysł zwyrodnialców z SS, czy też było to w jakiś sposób zainspirowane praktykami z poprzednej epoki?
I wreszcie można Ziemię obiecaną czytać jako powieść o antysemityzmie. Tym XIX-wiecznym, jeszcze nie inspirowanym Hitlerem, za to wynikającym z zależności ekonomicznych między Żydami, Polakami i NIemcami, a także z narastających od dawna uprzedzeń. Powieść Reymonta jest w zasadzie obszernym freskiem tego polskiego antysemityzmu (niewielka próbka: mój syn może się kochać nawet i w Żydówce, ale nie może myśleć o połączeniu naszej krwi z krwią obcą, z rasą wstrętną i wrogą). Do tego stopnia odpychającym, że Wajda zdecydował się na złagodzenie wymowy dzieła w swojej filmowej interpretacji. A i tak miał kłopoty z żydowską diasporą.
Niektóre fragmenty Ziemi obiecanej są tak odpychające, że można o antysemityzm oskarżyć Reymonta. Ale warto pamiętać, co pisał Prus w Kronikach o dziele literackim porównanym do lunety — to nie wina narzędzia, że pokazuje rzeczy wstrętne i niegodziwe. Winni są ludzie, którzy te niegodziwości czynią.
4,5/5
PS. W tytule tego tekstu wystąpił oczywiście cytat z Marcina Świetlickiego, który mówił o współczesnych Molochach: nie idź do pracy, to szatan puszcza imejle, to szatan daje dyplomy. Dobrze sobie to odświeżyć czasami, jak się popadnie w wir mejlozy. Polecam!