Gdy w połowie lat 60. na ścianie stacji metra Islington pojawił się napis „Clapton jest Bogiem”, gitarzysta miał zaledwie 20 lat. Dziesięć lat później najważniejszy biały gitarzysta bluesowy na świecie zajmował się głównie marnowaniem swojego talentu – był alkoholikiem, narkomanem i seksoholikiem. W latach 80. nagrywał bardzo słabe płyty, a momenty genialności miewał już tylko na żywo, choć grał wyłącznie po dwóch butelkach mocnego alkoholu i kokainie. Jak to się stało, że Claptonowi udało się odrodzić na nowo i stać się następcą Muddy’ego Watersa w kultywowaniu bluesowej tradycji, choć bardziej starał się dołączyć do Hendriksa i reszty? O tym opowiada wydana właśnie biografia autorstwa Paula Scotta.
Layla i inne piosenki o miłości
Ale na początek ostrzeżenie – wytrawni miłośnicy The Yardbirds, Mayalla & The Bluesbreakers, Cream i Blind Faith nie znajdą w biografii Bóg gitary dla siebie wiele ciekawego. Autor nie skupia się na muzyce, lecz na życiu prywatnym gitarzysty. Zdawkowe fragmenty poświęcone zawartości poszczególnych płyt (poza albumami solowymi są głównie Fresh Cream i jedyna płyta Derek & The Dominos) raczej ograniczają się do kilku zdań łączących charakter muzyki ze stanem emocjonalnym i psychicznym Claptona. Co gorsza, Scott bardziej skupia się na próbie obrony najbardziej nieudanych płyt Claptona z lat 80. (Behind The Sun, August) niż na tym, co fanów starego rocka interesuje najbardziej – okolicznościach powstawania piosenek The Bluesbreakers i Cream. Porządnej analizy zawartości muzycznej dyskografii Claptona trzeba szukać gdzie indziej.
Bo chyba co innego Scotta w życiu Claptona interesuje. Co prawda autor książki deklaruje, że jest oddanym fanem artysty, jednak zamiast na muzyce, skupia się na skandalach towarzyskich i problemach z używkami (podobnie jak w poprzednich książkach, biografiach Robbiego Williamsa i Gary’ego Barlowe’a – gwiazd boysbandu Take That). Właściwie nie ma się co dziwić – nawet tej branży mało komu udało się prowadzić tak bujne życie erotyczne. Clapton ustępował pola chyba tylko Mickowi Jaggerowi, na punkcie którego miał zresztą ogromny kompleks (wokalista The Rolling Stones podbierał mu kochanki, w tym m.in. Carlę Bruni). Co ciekawe, Clapton miał tych kompleksów więcej. Zazdrościł wszystkim utalentowanym przyjaciołom i konkurentom – najbardziej Hendriksowi i Harrisonowi.
Biorąc pod uwagę fakt, że Claptonowi udało się odbić żonę George’owi Harrisonowi, a w dodatku napisać dla niej jeden z najsłynniejszych utworów świata (Laylę), trudno zarzucić autorowi biografii, że bezzasadnie obiera kierunek plotkarsko-tabloidowy. Swoją drogą, Harrison napisał dla Pattie Something z płyty Abbey Road – piosenkę uznaną przez Sinatrę za najpiękniejszą pieśń miłosną półwiecza. Szkoda, że obaj notorycznie zdradzali adresatkę Something i Layli. Ta historia mogła się dla niej skończyć trochę lepiej.
Five Long Years i inne bluesy
Książkę Scotta czyta się nieźle, bo i historia gitarzysty Cream jest mocno wciągająca. Przynajmniej do pewnego momentu, bo mniej więcej od połowy lat 70. biografia Claptona skupia się wyłącznie na patologicznych związkach i alkoholowo-narkotykowych ciągach. To, co mnie najbardziej interesuje w życiu autora Layli to moment, w którym gitarzyście udało się przezwyciężyć załamanie po śmierci syna (z którym nie był zresztą za życia zbyt mocno związany), wyjść z nałogów, a następnie założyć ośrodek leczenia narkomanów i alkoholików. I w którym Clapton grał porządnego bluesa zamiast „muzyki środka”, czyli zwykłego pop-rocka.
Co ciekawe, gdy Clapton odnalazł w swoim zwichrowanym życiu względny spokój, całkowicie opuścił go talent kompozytorski (posłuchajcie tylko płyt Pilgrim i Reptile – tragedia!). Ale też płyty, na których Clapton gra standardy bluesowe (From The Cradle) i pieśni Roberta Johnsona należą do najlepszych w całej dyskografii artysty. Autor książki Bóg gitary widzi w tym wyższy sens: geniusz Claptona najlepiej objawia się wtedy, gdy gitarzysta chyli czoła przed bluesową tradycją i stara się kontynuować dzieło mistrzów – B.B. Kinga, J.J. Cale’a, Muddy’ego Watersa, Roberta Johnsona. W każdym innym przypadku muzykę psuje przerośnięte ego gitarzysty – kapryśnego, psychotycznego, wchodzącego w patologiczne relacje z innymi (od kobiet po przyjaciół, o czym świadczą pokrętne relacje z Georgem Harrisonem i Gingerem Bakerem).
I pewnie dlatego szkoda, że etapy współpracy z najwybitniejszymi muzycznymi kompanami – Mayallem, Jackiem Brucem i Gingerem Bakerem – trwały tak krótko. Widać największe arcydzieła Claptona to płyty, które dopiero zapowiadały nigdy nie wykorzystany potencjał Cream, The Bluesbreakers i Blind Faith. Może Clapton zbyt wcześnie uwierzył w to, że jest Bogiem? Bo – jak podaje Paul Scott – już w 1974 roku podczas koncertu pijany Clapton miał powiedzieć: Nie jestem Bogiem. Jestem tylko gitarzystą.
2/5
Skrócona wersja tekstu ukazała się w 23 numerze czasopisma “Lizard Magazyn”