Odyseja ze zwłokami, czyli “Gdy leżę, konając” Williama Faulknera

Faulkner - Gdy leżę, konając

Naj­pierw Świa­tłość w sierp­niu w prze­kła­dzie Tar­czyń­skie­go, teraz Gdy leżę, kona­jąc w odczy­ta­niu jego męża, Deh­ne­la. Cze­ka­łem na obie. Maj­stersz­tyk ame­ry­kań­skie­go southern gothic. I mistrzo­stwo przekładu.

O samej powie­ści napi­sa­no już tomy, więc nie ma sen­su stresz­czać histo­rii o podró­ży z gni­ją­cy­mi zwło­ka­mi. Waż­ne, że nowy prze­kład jest lite­rac­ką ucztą. Gęsty od zna­czeń, nasy­co­ny języ­kiem mówio­nym, oka­le­czo­nym (boha­te­ro­wie są pro­sta­ka­mi z dziu­ry na Połu­dniu), ale też wyra­fi­no­wa­nym, bo stru­mień świa­do­mo­ści regu­lo­wa­ny jest przez hiper­nar­ra­to­ra, świa­do­mie zaha­cza­ją­ce­go o bły­sko­tli­we nawią­za­nia do Home­ra, Biblii, Szek­spi­ra i w ogó­le tra­dy­cji kultury.

Deh­nel, podob­nie jak wcze­śniej Tar­czyń­ski, wzbił się na wyży­ny sztu­ki prze­kła­du. Bo to wszyst­ko żyje, paru­je, kipi od zna­czeń. Pysz­ne danie, choć cuch­ną­ce trupem.

Nie mniej waż­ne jest posło­wie Deh­ne­la, w któ­rym autor Lali akcen­tu­je kil­ka waż­nych spraw. Na przy­kład obja­śnia dys­kret­ne nawią­za­nia do Ody­sei (sam tytuł jest cyta­tem ze spo­tka­ne­go przez Ody­se­usza w zaświa­tach Aga­mem­no­na skar­żą­ce­go się na nie­go­dzi­wość żony, nie godzą­cej się na usza­no­wa­nie god­no­ści umie­ra­ją­ce­go wodza).

Jak się oka­zu­je, jest ich spo­ro, a moż­na je mno­żyć. Czym będzie prze­pra­wa upior­ne­go kara­wa­nu przez wez­bra­ną powo­dzią rze­kę? Przej­ściem przez Styks? Żeglu­gą do Itaki/Jefferson? Pla­gą biblij­ną? Przy czym żałob­ni­ków nie obmy­wa czy­sta woda, lecz popo­wo­dzio­wy szlam.

I sama podróż z trum­ną Addie Bun­dren, śmier­dzą­cą tak, że miesz­kań­cy mia­stecz­ka, przez któ­re chro­ma rodzi­na prze­jeż­dża, zaty­ka­ją nosy i każą szyb­ko jechać dalej… Z jedy­ne­go w książ­ce mono­lo­gu wewnętrz­ne­go Addie (zza świa­tów) wyni­ka, że jest zemstą za pod­łe życie. Zemstą na mężu i ponie­kąd na dzie­ciach, jak w micie o Kli­taj­me­strze. Tyle, że z Anse­go Bun­dre­na żaden Aga­mem­non — jest to postać raczej żało­sna. I tyl­ko on odno­si tu jakieś para­dok­sal­ne zwy­cię­stwo: spra­wi sobie nowe zęby, żeby się ponow­nie hajt­nąć. Resz­ta prze­gry­wa. Nawet cór­ka nie usu­nie cią­ży, a jej tu naj­bar­dziej szko­da, jest w porządku.

Arcy­dzie­ło lite­ra­tu­ry w dosko­na­łym prze­kła­dzie. I zno­wu zachwy­ca­ją­ca okładka.

6/6

PS. Dzi­siaj jako sound­track jed­na z ulu­bio­nych kapel moje­go syna. Poży­czył mi pły­tę. Tato, jaki jest zwią­zek mię­dzy Faulk­ne­rem a Domem Złym? — zapy­tał. Książ­ka nosi tytuł “Gdy leżę, kona­jąc”, czy cze­goś jesz­cze potrzeba?

Ody­se­ja ze zwło­ka­mi, czy­li “Gdy leżę, kona­jąc” Wil­lia­ma Faulknera
Facebooktwitterlinkedintumblrmail