Powieści totalnych, takich stanowiących cały odrębny kosmos, jest tak naprawdę niewiele. Światłość w sierpniu to jedna z nich i niedawno ukazała się w nowym, rewelacyjnym przekładzie Piotra Tarczyńskiego.
Dlaczego Światłość w sierpniu to powieść totalna? Bo każdy epizod skomponowany jest tak, żeby zazębiał się z innymi, ale nie kontynuował akcji wprost, jak w klasycznej prozie — zmienia się optyka, nagle zostajemy zaproszeni w głąb myśli innego bohatera, następuje ostre lub tylko nieznaczne cofnięcie w czasie, a wszystko zatopione w hipnotyzującej Faulknerowskiej narracji, pełnej powtórzeń i karkołomnych konstrukcji składniowych. Bo jest tu całe amerykańskie Południe w jednym, choć złożonym obrazie, z płonącym domem panny Burden spinającym całość. I wreszcie — bo takich ludzi, jak pastor Hightower, Byron Bunch i Joe Christmas nie ma.
Żałośni herosi
To są postaci heroiczne, jak z Homera albo greckiej tragedii. Ale — inaczej niż u Homera — ich heroizm wcale nie jest szlachetny. Każdy bohater jest naznaczony tragiczną skazą, a ich wielkość tonie w ludzkiej ułomności.
Weźmy choćby takiego Byrona Buncha, który kocha ciężarną, a dopiero co spotkaną Lenę (właściwie nie wiadomo, za co), pomaga jej przygotować się do porodu, potem razem z nią ściga ojca dziecka, a gdy ona wyprasza go z wozu, w którym będzie spała podczas podróży, cierpliwie wychodzi, oddala się i dalej czeka, a jest w tym wszystkim wielki i żałosny jednocześnie.
Powieść o rasizmie
Cała ta historia jest o rasizmie. To rasizm jest siłą napędową wszystkich nieszczęść, jakie dotykają bohaterów. Z tego powodu można współczuć nawet Christmasowi, dumnemu mordercy i podpalaczowi, nienawidzonemu od dziecka za domieszkę czarnej krwi, choć zupełnie tego po nim nie widać. Poderżnął gardło jedynej osobie, jaka go kochała i chciała skłonić ku czemuś dobremu, a i tak robi się okropnie, gdy go linczują. Wściekłość tłumu, zaprawiona nienawiścią rasową, jest tu wstrząsająca.
Czytałem tę książkę w przekładzie Słomczyńskiego dwa razy i była to wspaniała lektura. Tarczyński powieść odświeża, wyciąga trzewia, brutalizuje język, dzięki czemu dostajemy samo krwiste mięso. Robi to cudownie, bo stylizacja odbywa się na kilku poziomach — inaczej zapisywane są wypowiedzi bohaterów, a inaczej myśli utajone i niewyrażone. Sporo wypowiedzi prostych ludzi zaczyna się od prostego: Myślę se, że. A zaraz potem czytelnik jest wciągany w króciutkie migawki z myśli bohaterów, z których każda stanowi mikroskopijny monolog wewnętrzny o fenomenalnej sile rażenia.
Czy ten przekład jest lepszy? Jest inny, bardziej surowy. Oba są wspaniałe. I oba trzeba mieć, jak się kocha Faulknera.
6/6
PS. Zawsze czytałem Faulknera z Nickiem Cavem, najczęściej z The Firstborn Is Dead, ale akurat tej (jeszcze) na wosku nie mam, więc niech będzie Henry’s Dream z niesamowitą, gęstą atmosferą i bohaterami w drodze, właśnie jak Lena Grove.