Z Norwegami mam tak, że wolę słuchać ich jazzu niż czytać książki, które mnie niezmiennie nudzą. Ascetyczny styl, jedzenie ryby i patrzenie na fiordy jako fabuła — jakoś mnie to nie kręci. Ale ponieważ Fosse sam do mnie przyszedł i jeszcze dostał Nobla, to zrobiłem wyjątek.
Czy było warto? W sumie tak. Urzekł mnie język i rytm tej prozy, pełnej powtórzeń, w zasadzie wtopionych w monstrualny monolog refrenów, a że treść jest jeszcze bardziej ascetyczna i minimalistyczna od formy, efektem jest cichutka mantra, którą doceniłem. Przypominał mi się Bernhard, piszący w zasadzie dość podobnie, ale pisarz austriacki na rzeczywistość narzekał i ją wymazywał, a Norweg raczej akceptuje życie jako takie, nawet, jeżeli nie jest wesołe.
Jest to książka o samotności i starości. Sporą jej część wypełniają wspomnienia, dlatego poza Bernhardem przypominał mi się Bergman, zwłaszcza Tam, gdzie rosną poziomki. Nuda, ale całkiem ładna. Tylko rozważania religijne przerzucałem, bo ani mnie nie interesowały, ani nie były jakoś szczególnie oryginalnie podane (znów kłaniam się mojej koleżance — Jadwigo, bardzo lubię z Tobą rozmawiać o książkach).
Natomiast nie bierze mnie zachwyt nad nowatorstwem Septologii, że cała książka to tylko jedno zdanie. No nie wiem, składnia jest całkiem logiczna, z podmiotami i orzeczeniami, tylko kropek brakuje. Ale tak, to jest ładne.
W sumie — mam do Fossego stosunek ambiwalentny. Bardzo ładna, nudna książka, której za jakiś czas nie będę pamiętał ani nie będę wyczekiwał kolejnych tomów Septologii (Drugie imię zawiera dwie części z siedmiu). Za to cieszę się, że Noblista trafił się wydawnictwu ArtRage, które jest całkiem nowe, wydaje książki niszowe i jest ciągle na rozruchu. Przyda im się ten wiatr w żagle, niech się sprzedaje.
4/6
PS. Powieści towarzyszy na obrazku norweski jazz, a właściwie to bardziej folk, czy też wypadkowa jednego i drugiego. Płyta pochodzi z katalogu Hubro, a jest on w całości wydany przepięknie. Wybrałem Erlenda Apnesetha, bo jest on skrzypkiem grającym na tradycyjnym instrumencie z Hardanger — takim samym, na jakim grał Muzykant, który żył z jedną z drugoplanowych bohaterek tej książki, ale potem nagle przepadł.