Zbeletryzowana opowieść o ucieczce przed Holokaustem na aryjskich papierach, w charakterze dobrowolnej pracownicy na rzecz III Rzeszy. Podróż Idy Fink to tekst niezwykły, zniewalający, paraliżujący czytelnika. Bo prawdziwy, wynikający z osobistych przeżyć, w dodatku literacko doskonały.
Warto wracać do prozy Idy Fink. Był na nią krótkotrwały boom jakiś czas temu, ale ostatnio jakoś przysypały ją inne, zwykle literacko przeciętne książki nawiązujące do tematyki Zagłady (np. Tatuażysta z Auschwitz). I jeszcze słabsze książki o krzywdzie ludzkiej w ogóle, choćby przereklamowana Kolej podziemna, którą z Podróżą łączy motyw ucieczki. Tymczasem powieść Idy Fink jest jak autentyczne, niewyblakłe zdjęcie z czasów Zagłady. To portret dwóch młodych kobiet, nieustannie zmieniających imiona i tożsamość, ukrywających żydowskie pochodzenie. W prawdziwość tego portretu czytelnik nie wątpi ani przez chwilę — mimo tego, że Ida Fink nanosi na niego elementy fałszywych biografii i wyćwiczonych, wyszkolonych zachowań.
Każdy element tych fałszywych biografii jest dopracowany w najmniejszym szczególe — język, gesty, reakcje, modlitwy. Dzieje się tak nie dlatego, że Ida Fink jest genialną pisarką. Dbałość o detal wzięła się stąd, że dzięki niej pisarce udało się przeżyć Holokaust. Mało tego, udało jej się również kilkakrotnie uratować własną siostrę, której ciemne oczy i czarne włosy były poważną przeszkodą w przemierzaniu III Rzeszy na lewych aryjskich papierach.
Zwykle jest mocno realistycznie, ale momentami do prozy Idy Fink wkrada się coś lirycznego. Na przykład wtedy, gdy uciekające Żydówki dokonują wyboru nowej drogi na podstawie brzmienia nazw miejscowości z drogowskazów i informacji na peronach:
Za trzy godziny będziemy w Kałsruh – jakie będzie to miasto? Czy spełni obietnicę zawartą w nazwie – Ruhe, Ruhe, du bist die Ruh… dlatego przecież spośród tylu innych leżących po drodze nad jezioro wybrałyśmy to właśnie, bo obiecuje spokój. Co powiedziałaby Marysia-Anka, gdyby była teraz z nami? Czy podobałaby się jej ta nazwa? Ance nie podobała się malownicza nazwa Iserlohn, wolała ostro brzmiące Arnsberg, a mnie odpychały zbite w gromadę spółgłoski rns, stałyśmy pod drogowskazem, ciemna noc; – posłuchaj: Iserlohn, to kojarzy się z łąkami. – Co z Anką? Dokąd uciekła? Najpierw było nas sześć, potem trzy, teraz jesteśmy dwie. Pociąg rusza cicho, łagodnie, lekkie skrzypnięcie wagonu i lekki skurcz w gardle i żołądku, zawsze ten sam, Ruhe, Ruhe, spokój…
I właśnie o tym jest ta książka. A także o tym, że — parafrazując tytuł filmu Roberta Benigniego — życie jest czasami piękne. Na przykład wtedy, gdy już po zakończeniu wojny siostry dzwonią do gabinetu ojca, któremu udało się uniknąć śmierci w getcie m.in. dzięki schowkowi w gołębniku sąsiada:
Wstała z chodnika, podeszła do bramy, zadzwoniła. Po długiej chwili usłyszała – wewnątrz domu, na parterze ktoś otworzył drzwi, spytał, kto dzwoni i w jakiej sprawie. To był głos ojca. Odpowiedziała: – To my. Jej głos był słaby, ojciec nie słyszał jej słów. Pytał, czy wypadek jest nagły. Po raz drugi, już głośno powiedziała: – To my, to my. Usłyszała – krzyknął. Słyszała jego kroki – biegł do drzwi. Biegnąc, wołał ich imiona.
I tyle, nic więcej.
4,5/5