Książka Olgi Drendy o duchologii stała się głośna jeszcze zanim się w ogóle ukazała na papierze. Zaczęło się od zdjęć na Facebooku i Instagramie, a książka to ich naturalne rozwinięcie.
I właściwie z tego powodu miałem tej książki nie czytać. Od jakiegoś czasu staram się trzymać, może trochę niekonsekwentnie, następującej zasady: na cholerę mi książki stanowiące sumę treści publikowanych na Facebooku? Takie teksty mnie męczą, bo męczy mnie sam Facebook, a na Instagramie prawie żadnych treści nie czytam, tylko daję serduszka książkom i płytom. Dlatego nie interesuje mnie książka Nosowskiej mimo tego, że lubię Heya. I dlatego prawie nie przeczytałem Duchologii polskiej.
Ale w końcu dałem się złamać. Pokonały mnie fragmenty o pierwszych reklamach telewizyjnych po 1989 roku i o pirackich kasetach. No bo co jak co, ale pirackie kasety to jedno z najważniejszych doświadczeń mojego dzieciństwa. Tam jest baza dla kilku moich pierwszych kulturowych doświadczeń, o których pisałem już wielokrotnie i na blogu, i na łamach “Lizarda”.
Berlinek na Waryńskiego
Pamiętam, jak z drżeniem rąk wymieniałem zwitki banknotów z Mikołajem Kopernikiem na kasety z Flojdami. I pamiętam, jak w kompletnej konspiracji odsłuchiwałem kasetę z beznadziejnie brzmiącym pirackim koncertem Metalliki. Do dziś też potrafię odtworzyć zaburzoną kolejność utworów na przegranej (!) od kolegi mojego taty pirackiej kasecie Deep Purple In Rock — zaczynała się od Bloodsucker, Hard Lovin Man’ grzał od razu po kodzie Child In Time, a Speed King wyleciał na początek strony B. O to właśnie chodzi w duchologii, prawda?
W moim rodzinnym mieście (Kołobrzegu) pirackie kasety kupowało się na tzw. berlinku na Waryńskiego (później chyba też na Okopowej, ale głowy nie dam, być może tam szły też oryginalne). W innych miastach prym wiodły manhattany (w telewizji leciał wtedy serial Tylko Manhattan, może stąd to się wzięło), ale w Kołobrzegu rządził berlinek. A może w każdym domu mówiło się na ten targ inaczej?
Kasety kupowało się też w kiosku między dworcem PKP a pętlą autobusową. Tam w witrynce (o ile można to tak nazwać) stało dwukasetowe — i dlatego poza zasięgiem mojego ówczesnego budżetu — wydanie Made In Japan Deep Purple, przy którym przewzdychałem niejedno niedzielne popołudnie. I przy wspaniałych wtedy lodach włoskich na Wojska Polskiego, po drodze do parku nadmorskiego. Pamiętam, jaki dumny byłem z siebie, gdy samodzielnie zakupiłem The Final Cut Pink Floydów za 10 tysięcy w unikalnym, szemranym wydaniu firmy ARA. Szkoda, że wszystko poszło do kosza. Byłoby ładne zdjęcie.
Co smakuje myszowato
Pewnie dlatego przeczytałem w końcu tę Duchologię polską Olgi Drendy. Dla takich wzruszeń. Całą zawartość merytoryczną i tak przeczytałem wcześniej na Facebooku. W wersji książkowej jest to trochę bardziej uspójnione, mamy do czynienia ze zwięzłą, całościową narracją, a także dostajemy trochę smaczków. Na przykład takich o reklamie z wczesnych lat 90.: Tomasz Raczek, który prowadził na łamach „Wprost” osobisty ranking reklamówek telewizyjnych, wspominał swoje doświadczenie – podczas pobytu za granicą dał się zwieść obietnicy magii tropików zaklętej w batoniku Cabana, który okazał się smakować – myszowato! Od tej pory radził, żeby podchodzić do reklam „jak do horoskopów: można w nie wierzyć, jeśli kto chce”.
Na szczęście przegrywane na magnetofonie kasety Flojdów i Purpli nie smakowały myszowato. To znaczy — muzyka nie smakowała. Bo kasety brzmiały okropnie.
4/5
PS. Na zdjęciu zamiast pirackiej kasety oryginalny winyl. Stare kasety z Taktu, Ary i innych Baronów poszły do kosza jakieś 15 lat temu. Na szczęście wróciła moda na oldskulowe winyle. Aha, właśnie skończyłem pisać felieton do kolejnego “Lizarda” — też będzie duchologiczny, ale zupełnie, zupełnie inny.