Wydawnictwo In Rock stawia ostatnio na biografie genialnych gitarzystów. Najpierw był Jack White, teraz Jimmy Page. Dobre czasy, złe czasy to biografia rzetelna, choć nie pozbawiona typowych dla tego gatunku wad — przede wszystkim nużącej drobiazgowości.
Ikony rockandrolla nie mają szczęścia do biografii. Ich autorzy z reguły popadają albo w ton bałwochwalczy, albo w drobiazgowość księgowego. Najważniejsze grzechy biografii muzycznych to brak dystansu autora do swojego idola oraz nadmierna szczegółowość w relacjonowaniu kolejnych tras koncertowych, kupionych gitar i wypitych butelek danielsa. Gwoździem do trumny jest z reguły kiepskie tłumaczenie książek wydawanych w pośpiechu. Czy tak jest również w przypadku nieautoryzowanej biografii Jimmy’ego Page’a Dobre czasy, złe czasy autorstwa George’a Case’ego?
I tak, i nie. Biograf był w tej komfortowej sytuacji, że pisząc książkę znał już słabości książki Młot bogów Stephena Davisa.
Młot bogów
Case wiedział, że zbyt wiernopoddańcze uwielbienie dla Jimmy’ego Page’a i nadmierna koncentracja na jego okultystycznych zainteresowaniach to ślepy zaułek dla biografa. Zdawał sobie sprawę z tego, że do porządnego portretu mistrza potrzebne są liczne i różnorodne źródła, a także maksymalnie wielostronne spojrzenie. I dlatego przy pisaniu biografii Case stara się nie popełniać błędów swojego poprzednika. Owszem, brnie w okultystyczną manię Page’a, ale stara się jej nie przeceniać i szybko wracać do tego, co najbardziej interesuje każdego fana Led Zeppelin — do muzyki.
Chętnie powtarza plotki, od czasu do czasu niebezpiecznie bagatelizuje pijacko-erotyczne ekscesy swojego idola (a szkoda, może warto powiedzieć tu kilka słów więcej), trudno mu zdobyć się na dystans wobec Page’a. Ale też z drugiej strony stara się zachować jakieś pozory obiektywności. Wiadomo, że trudno pisze się cokolwiek z perspektywy wiernego fana — i dlatego jednak Case zrobił kawał dobrej roboty. Zwłaszcza, gdy się porówna Dobre czasy, złe czasy z Młotem bogów.
A co z drobiazgowością księgowego?
Niestety, przed tą słabością nie udało się autorowi obronić. Zwłaszcza w środkowej, zatem najważniejszej części książki — tej poświęconej Led Zeppelin. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autora najbardziej interesuje strojenie gitar i ich kolory. O samej muzyce nie dowiadujemy się zbyt wiele. No, chyba że kompletnie nic nie wiemy o muzyce Led Zeppelin. Ale to jest pozycja dla fanów — a fani raczej niewiele nowego się z tej książki dowiedzą. Może trochę o rozstawie bębnów na Czwórce i kolejnych płytach? Może trochę o źródłach gęstego brzmienia Presence? Jak dla mnie — za mało. Dlatego mnie najbardziej wciągnęły fragmenty poświęcone karierze sesyjnej Pege’a i The Yardbirds.
Hats off to translator
Za to czapki z głów dla tłumacza. Tomasz Szmajter nie tylko nieźle poradził sobie z podstawowym tekstem, ale też napisał świetny epilog poświęcony latom 2008–2016. No dobra, stosuje irytującą manierę wtrącania potocyzmów i słabych metafor w cudzysłów, żeby się do nich zdystansować, ale czy to nie jest przypadkiem kalka z oryginału? Trzeba to sprawdzić. Tak czy siak — dzięki Szmajterowi książka nie kończy się wielostronicową litanią ku czci geniuszu Jimmy’ego Page’a, ale naprawdę ciekawym tekstem o kilku ostatnich latach w życiu artysty. I to napisanym z nerwem — w końcu Page kilkakrotnie zapowiadał powrót zeppelina, a skończyło się na czczych obietnicach. Brawo dla tłumacza, postawić mu kolejkę!
Tak to już jest w rockandrollu — są złe czasy, i są dobre czasy. Grunt, to się za dużo nie przejmować.
3/5
Tekst pierwotnie ukazał się w dziale recenzji książkowych w 28 numerze kwartalnika “Lizard Magazyn”