Akcja #kraszewskichallenge, którą odpaliłem jakiś czas temu wraz z kolegą, trwa w najlepsze. U mnie tym razem padło na powieść o przededniu powstania styczniowego.
Dla Kraszewskiego seria powieści skupionych wokół powstania była o tyle ważna, że miał okazję przyglądać się opisywanym w nich okolicznościom na bieżąco. Były to książki jak najbardziej współczesne, o doraźnym znaczeniu politycznym. Dziś, z perspektywy 150 lat, czyta się je jak powieści historyczne. Tyle, że więcej w nich publicystyki.
Otwierająca ten cykl książka Dziecię Starego Miasta została przez historyków literatury oceniona wysoko. Zawiera bardzo sugestywne opisy rozgorączkowanej warszawskiej ulicy, szykującej się do akcji rewolucyjnej. Kraszewski wskazywał na beznadziejność szykującego się właśnie zrywu, ale też potępiał opieszałość bogatszego mieszczaństwa i podupadającej, właściwie schodzącej już z areny dziejów szlachty szukającej ratunku we współpracy z Moskwą. Trudno nie docenić jego politycznej i społecznej wrażliwości. Trudno też nie uszanować zaangażowania pisarza, publikującego pod pseudonimem Bolesławity — takie treści były w latach 60. niebezpieczne. Kraszewski kontynuował romantyczny etos pisarza cierpiącego za cały naród i tworzącego dla narodu, a jednocześnie kształtował grunt dla dojrzałego pozytywizmu (a przecież był rówieśnikiem Krasińskiego).
Tyle z historii literatury. A jak się to czyta z pozycji zwykłego czytelnika, z dala od katedry HLP? Z mieszanymi uczuciami. Opisy Warszawy — wyborne. Relacje z manifestacji politycznych poprzedzających powstanie styczniowe (jesteśmy w roku 1861) jeszcze lepsze. Natomiast warstwa fabularna dość niemrawa. Bohater miota się od manifestacji do manifestacji, a pomiędzy nimi bezskutecznie próbuje wylizać rany. Wątek miłosny utrzymany jest w estetyce późnego romantyzmu — rozmowy Franka z Anną brzmią, jakby były wyjęte prosto z Anhellego, czyli ziewamy przy poetyckich mamrotach o duszach czystych, szybujących do nieba na anielskich skrzydłach:
Jakże się zdziwił, gdy otwierając oczy, ciężkim, ołowianym snem ujęte, ujrzał naprzeciwko siebie w krześle siedzącą… ją, Annę, w czarnej sukience, z krzyżykiem drewnianym na piersi, ze spuszczonymi rękoma, ze zwieszoną głową, patrzącą nań oczyma łzawymi. Przebudzenie było jakby widzeniem jasnym… niebios!
O, jakże była piękną z tym pokojem czystej duszy, z tą powieką łzami oszkloną, z pełnym powagi uśmiechem na ustach!
No właśnie, po XIX-wiecznej literaturze narodowej odziedziczyliśmy wizerunek kobiety jako Matki Boskiej, albo choćby zakonnicy (i dziś wielu Polaków właśnie tak na kobietę patrzy, wystarczy obejrzeć wiadomości). Życia w tym nie ma, stąd późniejsze żarty Boya piszącego, że prawdziwe życie wstępuje w bohaterów polskich powieści dopiero, gdy się na książkę rozleje wino. Taki nasz polski los.
Może warto czytać stare książki z ahistorycznego punktu widzenia, by jakoś próbować uchwycić mało oczywiste, a uniwersalne odcienie tej naszej nieszczęsnej narodowej duszy? Jak mówi mój kolega, czytający Kraszewskiego wraz ze mną, ciężki jest los pasjonata historii literatury polskiej z dala od katedry. A ja tam nie wiem, przynajmniej mogę sobie poczyniać karygodne nadinterpretacje, może to coś wniesie. Byle zdmuchnąć kurz z książek, których nikt nie czyta.
(bez oceny)
PS. Dopiero co wydana przed GAD‑a płyta z kameralnymi miniaturami Józefa Skrzeka bardzo dobrze komponuje się z powieścią dziewiętnastowieczną.