Duszny klimat amerykańskiego Południa przenika każde z opowiadań zebranych w tomiku Floryda Lauren Groff. Ten klimat potrafi urzec, nie można też odmówić małym formom Groff urody językowej — to dobre teksty w dobrym przekładzie.
Dotąd amerykańskie Południe kojarzyło mi się głównie z konwencją southern gothic i jej twórczymi wariantami (np. Inne głosy, inne ściany Trumana Capote’a). No i z southern rockiem typu Molly Hatchet — kapeli z Florydy (zamigotała mi na chwilę przy Braciach Sisters DeWitta). Czyli z jednej strony jakieś stare domy pamiętające wojnę secesyjną i upiory przeszłości, a z drugiej — rockmani na motorach, pijący whiskey z gwinta. Lauren Groff wnosi do tego obrazka więcej kobiecości (bo w jej Florydzie dominuje perspektywa kobieca, choć całkowicie jej nie wypełnia) i współczesnej codzienności. Jej opowiadania to historie rodzinne rozgrywające się wśród zaśmieconych amerykańskich przedmieści, gdzie kopcą grille i gdzie łatwo nadepnąć węża, dlatego trzeba uważać, jak się idzie po piwo do lodówki.
Lauren Groff zagląda przez żywopłoty i okna do tych lekko podupadających domków i posesji. Jej metoda jest wyłożona w krótkim opowiadaniu programowym: W trakcie moich wieczornych spacerów odsłania się życie sąsiadów, oświetlone okna jak domowe akwaria. Czasami bywam milczącym świadkiem kłótni przypominających tańczenie wolnego bez muzyki. To zaskakujące, jak żyją ludzie, jaki panuje u nich bałagan, smakowite zapachy z kuchni rozchodzą się na ulicę, świąteczne dekoracje powoli wsiąkają w codzienny wystrój. Taka strategia jest w porządku, a czytelnik ma wrażenie, że zagląda do tych okien razem z narratorami opowiadań.
Dużo w tych opowiadaniach podskórnego lęku, jak u Guy de Maupassanta, którego twórczość z niechęcią bada bohaterka ostatniego tekstu ze zbioru (kiedy przez długi czas jesteśmy samotni, zaludniamy tę pustkę upiorami). Symboliczne oblicze Florydy to komary, drapieżne koty i węże. Zwłaszcza węże niemal na każdym kroku towarzyszą bohaterom opowiadań Groff:
Jude urodził się w typowym domu w stylu cracker na granicy moczarów, które aż się gotowały od wielu gatunków nienazwanych gadów. Środkowa część stanu była wówczas słabo zaludniona. Na klimatyzację mogli sobie pozwolić tylko bogaci, reszta musiała zadowolić się wysokimi sufitami, werandami i wentylatorami. Ojciec Jude’a był herpetologiem, pracował na uniwersytecie, więc nawet gdyby węże nie wślizgiwały się do ich gorącego domu, ojciec i tak by go nimi wypełnił. Zwinięte grzechotniki stały w słojach z formaliną na parapetach. Wijące się gadzie supły mieszkały w kurniku z tyłu domu, gdzie matka próbowała kiedyś hodować kurczaki.
Plusy tych tekstów to duszny, południowy klimat i uroda literacka — tekst jest gęsty, nasycony znaczeniami i cieszy urodą językową. Minusy — jak to zwykle bywa w literaturze współczesnej, opowiadania urywają się nagle, jakby brakowało autorce pomysłu na pociągnięcie historii dalej. Nie ma point, a z napięciem w środku też zwykle jest byle jak. Historie niezbyt wbijają się w pamięć. No, poza dwiema. O chłopaku, którego ojciec badał życie węży. I o kobiecie, która wraz ze swoimi dziećmi podróżuje po Francji, by tropić ducha de Maupassanta, chociaż w sumie to się nim trochę brzydzi, bo to był pisarz moralnie odrażający.
W sumie — dobra i urzekająca proza, choć poziom opowiadań rozmaity, od przeciętnych po naprawdę niezłe. Warto przeczytać dla tych węży i dla dusznego klimatu prosto z moczarów Florydy.
3,5/5
PS. Dzisiaj na plejliście jednak nie southern rock, tylko improwizowany jazz. Bo mi się okładki pięknie skomponowały. Obie bardzo dobre, obie ze zwierzętami, chociaż jedno z nich ma flet zamiast brzucha. Posłuchajcie Marka Lotza przy czytaniu, bo to dobra płyta.



