Debiutancki Szpadel Lize Spit oryginalnie wydany w Belgii w 2016 roku to gorący i mocno dyskutowany tytuł, a jednocześnie okazja do przyjrzenia się z bliska młodej literaturze flamandzkiej. Ta książka jest jak sludge metal — przyciąga, przygnębia, a na koniec wywołuje odczucie ohydy. Czy warto?
Wszystko zależy od tego, czego się oczekuje. Jeżeli spojrzymy na Szpadel wyłącznie poprzez pryzmat estetyki i przejdziemy do porządku dziennego nad takimi rekwizytami jak gnojówka w wiadrze czy trup wyciągany z szamba, to mamy do czynienia z odświeżoną ponownie estetyką turpizmu. A przecież brzydota jest jakąś formą reakcji na niesprawiedliwość i bylejakość świata. Próbą sprzeciwu wobec tego, że wszystko idzie źle. Jak pisał Grochowiak w słynnym manifeście turpizmu: Wolę brzydotę / Jest bliżej krwioobiegu / Słów.
I z tego punktu widzenia Szpadel może być ciekawą książką. Tak samo jak ciekawe mogą być wczesne płyty Swansów i filmy Smarzowskiego. A ponieważ ja filmów Smarzowskiego nie lubię, podam inny przykład — ekstremalne, a jednocześnie wściekle zdolne młode kapele łączące noise, postpunk, sludge i wszystko, co dobre w muzycznym niezalu, gromadzące się wokół małych wytwórni (jak Music Is The Weapon) albo netlabeli (Trzy Szóstki). Aż się prosi, żeby wkleić tu zespół Ugory, który estetykę brzydoty doprowadził do absolutnej perfekcji.
Ale jest jeszcze druga strona medalu. W moim odczuciu (ale zastrzegam — to bardzo subiektywne zdanie, nie musicie się zgadzać) turpizm jest w porządku, gdy jest formą ekspresji artystycznej lub gdy służy do powiedzenia czegoś ważnego o świecie. Estetyka to Filth Swansów, Melisa (płyta ze zdjęcia u góry strony, pod idealnie pasującym do całości tytułem Wszystkie nasze kwiaty będą gnić) i Ugory, a coś ważnego o świecie to np. Mury Hebronu Stasiuka.
Lize Spit w Szpadlu wydaje się celować raz w jedno, raz w drugie. I w sumie wychodzi dość konwencjonalna powieść z dreszczykiem (suspensu nie można jej odmówić), ale zamiast uniwersalnych prawd o świecie dostajemy naturalistyczny opis brutalnego gwałtu przy użyciu narzędzi ogrodniczych (i to dokonany przez nieletnich na nieletniej dziewczynie). Opis wstrząsający i o wiele za długi, ale na pewno daleki od próby powiedzenia czegoś ważnego o ludzkiej naturze. No, może tyle, że dzieci pozostawione bez nadzoru dorosłych z reguły są okrutne — ale to już było grane wiele razy, choćby w oczywistym w tym kontekście Władcy much Goldinga.
W efekcie czuję się przez autorkę oszukany. Tak samo, jak czułem się nabrany przez Smarzowskiego przy oglądaniu Domu złego: miało być coś ważnego, a dostałem zaproszenie do podglądania aktów okrucieństwa. Trochę szkoda czasu, wolę poczytać non fiction. Ale to już jak sobie wolicie, zwykle w rozmowie okazuje się, że tylko ja nie lubię filmów Smarzowskiego.
3/5
PS. Pyza Pruska prosiła mnie, żebym skupił się na lokalnym kolorycie Niderlandów (mój błąd — wyrwało mi się, że to literatura niderlandzka, a nie flamandzka). Wyszło jak wyszło, czyli że skupiłem się na estetyce, ale uczciwie dodaję, że kolorytu lokalnego jest sporo. Mała flamandzka wiocha, patologiczne rodziny, jeżdżenie samochodem po zadupiach, ale przynajmniej piwo porządne, belgijskie, a nie jak u nas. I cytat na tę okazję: Ogród, długi na jakieś sto metrów, miał od tyłu ten sam nieporęczny kształt co Belgia, tyle że z czterema garbami zamiast trzech. I tak to wygląda.