Podobno we Francji całe środowisko gejowskie czyta autobiograficzną książkę Louisa o tym, jak pisarz padł ofiarą gwałtu i nieudanego morderstwa na tle seksualnym. Polska premiera nastąpiła — jak na nasze warunki — błyskawicznie. I bardzo dobrze.
Historia przemocy Édouarda Louisa to książka męcząca, nieprzyjemna, do bólu naturalistyczna. To może być zarówno jej siłą (w końcu wszyscy geje we Francji czytają), jak i słabością, bo jednak dawkowany w dużych porcjach naturalizm jakoś nie służy długowieczności książek w obiegu literackim. Poza tym jak ktoś środowiska homoseksualnego nie lubi, bo ma, khmm, inne poglądy, to w najlepszym razie ominie książkę szerokim łukiem, a w najgorszym zacznie forsować w internetach różne paskudne teorie.
Ale to tyle tytułem ostrzeżenia — jak szukacie historii miłosnej z rekwizytami typu kajdanki to trzymajcie się od Historii przemocy z daleka. To ważna i utrzymana w poważnym tonie wypowiedź na ważne tematy: homoseksualizmu, homofobii, rasizmu, a także seksu i problemu przemocy na tle seksualnym w ogóle.
Bez ogródek
Nie będę tu streszczał fabuły, bo za miesiąc i tak przeczytacie dokładne relacje na co drugim blogu literackim — i bardzo dobrze, bo książce należy się żywy odbiór. Ja przy przedpremierowym czytaniu polskiego przekładu Édouarda Louisa zwróciłem uwagę na coś, co być może jest najważniejszym elementem stylu tego pisarza. Édouard Louis (a właściwie Eddy Bellegueule) we wszystkich swoich książkach, chyba także tych nie przetłumaczonych na język polski, opowiada własne, autobiograficzne historie w zupełnie nieliteracki sposób — tak, jakby siedział na kozetce u psychoanalityka. Świadczą o tym już tytuły: Koniec Eddy’ego Bellegueule’a, Kto zabił mojego ojca — o ile niczego nie przekręcam, bo podstawy francuskiego znam żenująco słabo. Ale coś mi mówi, że każdy z tych tytułów sugeruje taki sam sposób opowiadania o sobie wprost, bez ogródek, z całym wstydliwym bagażem doświadczeń, jak w Historii przemocy.
To, co w tej książce jest czystą literaturą, sprowadza się do sposobu prowadzenia narracji. Louis-Bellegueule każe czytelnikowi wysłuchać historii opowiedzianej z brutalną szczegółowością przez narratora-pisarza, a następnie kontrastuje tę historię z wersją opowiedzianą przez siostrę (pisarz podsłuchuje jej rozmowę z mężem pod drzwiami). Żeby tego było mało, podaje czytelnikowi wprost listę lektur, które wpłynęły na sposób konstrukcji swojej książki. Znów z drobiazgową szczegółowością, np. przyznaje, że jest pod wpływem Faulknera, ale podobieństwo jednego ze zdań Historii przemocy do fragmentu Azylu rzuciło mu się w oczy dopiero przy pierwszej lekturze tej książki, już po napisaniu powieści o gwałcie, zatem jest przypadkowe.
Po co tyle szczegółów?
Wygląda to na konsekwentną metodę francuskiego pisarza: podaje wprost wszystkie wypadki tego koszmarnego wieczoru, gdy przygodnie poznany kochanek próbował go okraść, a potem brutalnie zgwałcił i niemal zamordował. I pokazuje wszystkie niuanse warsztatu literackiego. Jakby mówił: a oto moje narzędzia i moja podbudowa teoretyczna. Wszystko jest transparentne, zatem wierzcie mi, mówię prawdę, chociaż moja siostra opowiada to samo po swojemu i przekręca.
Jest w tym jakaś próba zdefiniowania sposobu mówienia o doświadczeniu traumatycznym i sposobu wychodzenia z traumy. Jest próba powiedzenia prawdy o tym, co najbardziej istotne w umyśle ofiary przemocy. I pod tym względem powieść może mieć ogromny potencjał poznawczy dla każdego, a przy okazji znosi granicę pomiędzy doświadczeniem i literaturą, która z tego doświadczenia wyrasta.
W efekcie czytelnik wcale nie ma przeświadczenia, że wysłuchuje pacjenta siedzącego na kozetce, tylko inteligentnego pisarza siedzącego na kozetce. Pisarz osiąga swój cel, bo zostaje wysłuchany. A czytelnik pozostaje w przeświadczeniu, że to jednak była literatura, choć tak bardzo przypominała gabinet. A jednak nie przestała być literaturą, i to dobrą literaturą.
Czy wejdzie do współczesnego kanonu? Nie wiem. Ale chyba ma spore szanse na wzmianki w podręcznikach do teorii literatury najnowszej.
4/5