Szymaniak w książce Urobieni. Reportaże o pracy pokazuje dziki kapitalizm po 1989 roku, ale przede wszystkim próbuje odpowiedzieć na pytanie — dlaczego poszliśmy drogą neoliberalizmu w najbardziej bezwzględnej, amerykańsko-brytyjskiej postaci?
Książka Urobieni ukazała się miesiąc temu, na sam początek wakacji. I to chyba niezły termin, bo do jej lektury przyda się jakiś urlop, choćby niewyraźnie migoczący na horyzoncie. Z prostej przyczyny — trudno w tych reportażach o pracy nie szukać siebie. Wielokrotnie łapałem się na tym, że porównywałem swoją własną sytuację zawodową jako pozytywny (na szczęście tak źle to nie miałem nigdy) albo negatywny (kurna, nawet tyle mi się nie udało) punkt odniesienia dla czytanych historii. Prosty wniosek — jestem urobiony.
Wszyscy jesteśmy urobieni. Na śmieciówkach, na etatach, na freelansie. Jedni wybierają stabilność finansową (etat) za cenę uzależnienia od wyników finansowych firmy i widzimisię szefa. Inni wybierają niezależność (freelans), ale nie mają gwarancji, że w przyszłym miesiącu będą mieli za co opłacić rachunki.
I tak jest dobrze, bo w latach 90., świeżo po transformacji, było znacznie trudniej. Co prawda wystarczyła odrobina szczęścia w połączeniu z pomysłowością, by rozbujać dobry biznes (o czym świadczą reportaże z ostatniej części książki, Dobry tajming), ale zdecydowana większość Polaków szła pod wodę wraz z upadającymi przedsiębiorstwami albo wegetowała na śmieciówkach w marketach i firmach ochroniarskich. A właściwie: wegetuje tam do dziś.
Jeszcze raz thatcheryzm
Teraz można bardziej wybrzydzać. Do pracodawców powoli dociera, że o dobrego pracownika trzeba zawalczyć, a później o niego dbać, żeby nie odszedł do konkurencji. Ale do tego było potrzebne nowe, młodsze pokolenie, wchodzące na rynek pracy po 2000 roku, znane z tego, że jest bardziej bezczelne, roszczeniowe. I nie ma się co dziwić — jedną z najważniejszych tez Szymaniaka jest kilkakrotnie powtórzona w książce diagnoza kondycji młodych pracowników na polskim rynku pracy. W skrócie: dobrze wykształceni, z dwoma-trzema fakultetami i dodatkowymi kursami, ale bez stałej umowy i na garnuszku u rodziców, bo żaden bank nie da kredytu. I to jest neoliberalizm w wydaniu raeganowsko-thatcherowskim w fazie wyczerpania.
Marek Szymaniak w zakończeniu książki publikuje rozmowę z prof. Andrzejem Szahajem poświęconą różnym modelom kapitalizmu. I prof. Szahaj mówi o tym, że wcale nie musieliśmy wybrać drogi Raegana i Thatcher. Dziś widać wyraźnie, że kapitalizm w odmianie skandynawskiej i nadreńskiej sprawdza się znacznie lepiej niż ortodoksyjny neoliberalizm, który każe bezkrytycznie wierzyć w dogmat, że niewidzialna ręka rynku sama wszystko wyreguluje i wszystko będzie OK.
Nie jest OK
Neoliberalny wolny rynek był jedynym gotowym, mniej więcej sprawdzonym modelem możliwym do szybkiego wdrożenia od razu po upadku komuny. W zasadzie nie było alternatywy. Problem w tym, że w Polsce ten model został przyjęty w zasadzie bezkrytycznie. Mamy takie nieszczęście, że każda próba forsowania regulacji państwowych (jak w Skandynawii) z miejsca kojarzy się z komuną i dlatego są one konsekwentnie odrzucane. Ze szkodą dla rynku pracy i dla pracowników, bo zdaniem Szymaniaka niewidzialna ręka rynku reguluje relacje pomiędzy pracodawcą i pracobiorcą zawsze na korzyść bogatszego i silniejszego.
Konsekwencją jest przede wszystkim niewydolność kontroli rynku pracy przez państwo, w zasadzie zaprogramowana wraz z wdrożeniem kapitalizmu w wersji neoliberalnej. NIK nie radzi sobie nawet z dużymi firmami, ale prawdziwa katastrofa to przedsiębiorstwa z sektora MŚP, ze szczególnym wskazaniem na małe firemki. Mikrofirmy, czyli przedsiębiorstwa zatrudniające mniej niż 10 pracowników, kontrolowane są raz na 36 lat, czyli nigdy, bo większość z nich tak długo nie utrzymuje się na rynku. I jak tu dbać o prawa pracowników?
Kolejna sprawa to samozatrudnienie. Z jednej strony wciąż pokutuje w Polsce przekonanie wdrukowane w nas w latach 90., głoszące że tylko kompletne nieogary pracują u kogoś, a ludzie inteligentni zakładają własne biznesy. Z drugiej — aktualnie wyraźnym trendem na rynku pracy jest unikanie płacenia przez firmy kosztów pracy poprzez zmuszanie pracowników do zakładania własnych działalności i rozliczania się na własną rękę. Szymaniak pisze, że im więcej samozatrudnionych, a Polska pod tym względem jest trzecia w Europie, tym państwo mniej rozwinięte i biedniejsze. Pewnie moi nieźle zarabiający znajomi z dobrze prosperujących branż (reklama, IT) nie mają z tym problemu, ale już pracownicy ochrony, stróże pilnujący rozwalających się bud i sprzątaczki ogarniające biurowce w Mordorze nie są z tego samozatrudnienia zadowoleni.
Co dalej?
Wnioski z lektury Urobionych są oczywiste: trzeba szukać kapitalizmu z ludzką twarzą, a najlepiej zaglądać do najbliższych sąsiadów, po zachodniej stronie granicy i po drugiej stronie morza. Bo stan urobienia nie służy nikomu - prekariat to ładunek wybuchowy, który może zapłonąć, a zajechani menedżerowie mogą stracić czujność i zaczną kłaść firmy, co zaszkodzi samemu kapitalizmowi.
Ja niby miałem szczęście, bo ostatnio byłem po stronie zajechanych, choć zarabiających tak sobie menedżerów i jakoś umiem znaleźć z tego wyjście. Szukam sposobu na slow life, bez wykańczającego stresu, i mam nadzieję, że to będzie dobre. Ale to tylko na gruncie prywatnym. Całość polskiej gospodarki jedzie na dość wykończonej szkapie i mam głęboką nadzieję, że nie padnie ona na środku toru wyścigowego.
4/5