Ostatni tom Dzieła Garrenów Sándora Máraiego to zwieńczenie cyklu, symboliczna klamra zamykająca historię węgierskich Buddenbrooków, ale też długi opis nazistowskiego wiecu i przemówienia Hitlera w Berlinie. Niezwykły i bez precedensu w literaturze XX wieku.
Cykl powieści o Garrenach czytałem jakieś 5–6 lat temu. Chyba wtedy, gdy Czytelnik wznawiał je w jednolitej szacie graficznej. Utknąłem gdzieś w drugiej połowie, bo zmęczył mnie rozwlekły styl wczesnego Máraiego i trochę przeszkadzała mi zdawkowość fabuły. Chociaż teraz, po dłuższej znajomości z węgierskim pisarzem, postrzegam to jako zaletę, a nie wadę mistrza z Kassy, zwanej teraz Koszycami.
No właśnie — to jest opowieść o mieście. O Kassie, która kiedyś przeszła pod rządy Obcych (Czechów, a właściwie bardziej Słowaków), a na koniec wraca do Węgier. Ale nie jest to radosny powrót. Węgrzy z Kassy co prawda urządzają festyn jak trzeba, jednak Márai czyni z powrotu Miasta do Ojczyzny święto niemal żałobne. Z jednej strony dlatego, że kultura mieszczańska właśnie przechodzi okres zmierzchu, zatem treść powrotu Miasta do starych granic jest pusta. Z drugiej strony — nie byłoby czego świętować, gdyby nie aneksja Czechosłowacji przez III Rzeszę. Do miasta wkracza nowe, ale to oznacza brunatne koszule i nazistowskie znaczki w klapach marynarek.
Koniec historii (Garrenów)
Garrenowie przez lata dbali o ciągłość mieszczańskich tradycji, a teraz niektórzy z nich noszą faszystowskie znaczki i hajlują. To jest kres ich kultury i tym samym upadek całego rodu. Historia się kończy, bo nie ma o czym opowiadać.
Wróciłem do historii Garrenów po tych kilku latach (choć kiedyś w niej utknąłem i odechciało mi się śledzić jej zakończenia), bo namówił mnie do tego sam autor — w pierwszej części Dziennika. Sándor Márai był bardzo dumny z Maruderów, choć były problemy z wydaniem książki i w sumie twórca wiedział, że pisze do szuflady. Márai czuł, że zawarł w tej książce sumę swoich przemyśleń na temat faszyzmu w Niemczech i na Węgrzech. Nie dotyka tematu Zagłady (robi to w Dzienniku), ale tak jak polscy katastrofiści tworzy sugestywną, poetycką w sumie metaforę oczekiwania na koniec. Dla Sándora Máraiego jest to koniec świata mieszczańskiego, cywilizacji i kultury. A potem dopiero człowieczeństwa w ogóle, ale o tym na razie pisarz milczy.
Maruderzy to książka w wysokim stopniu autobiograficzna. Peter Garren podróżujący z Niemiec do Kassy reprezentuje stanowisko autora, a częściowo zmetaforyzowane najważniejsze wydarzenia tej podróży — wiec nazistów i dyskusja z Tomaszem Mannem — mają źródła w autentycznych doświadczeniach Máraiego. Pewnie dlatego Maruderzy to tak ważny tekst, którego pierwsza część, wydana pierwotnie na Węgrzech w 1948 roku osobno pod tytułem Znaczek i meldunek (druga część książki prosto z drukarni poszła na przemiał, bo cofnęła ją komunistyczna cenzura) broni się nawet w oderwaniu od całości cyklu.
I chyba razem z Żarem reprezentuje najważniejszą część prozy Sándora Máraiego. A przynajmniej tej zbeletryzowanej grupy tekstów, bo jednak jest to literatura reprezentująca nurt, który w momencie pisania cyklu o Garrenach właśnie ulegał wyczerpaniu. A Márai był kronikarzem tego właśnie wyczerpania, zmierzchu kultury mieszczańskiej. Dziś jest to piękny obraz świata, którego już nie ma, a jednocześnie jak najbardziej aktualne ostrzeżenie przez tym, co ten świat pogrzebało. Czyli przed nacjonalizmem prowadzącym do nicości.
Peter Garren w telegramie z Berlina pisze: Kultura umarła. Stop. Nihil żyje. Taki sam zapis znalazł się w Dzienniku Sándora Máraiego. I to właśnie jest symbol zmierzchu kultury mieszczańskiej, która padła przy dźwięku orkiestry grającej podczas wiecu faszystów, pod podeszwami wyglancowanych oficerek nowych ludzi w brunatnych koszulach. Smutny i symboliczny pogrzeb.
4/5
PS. Sándora Máraiego jak zwykle czytałem przy jazzie z Hevhetii, czyli labelu z Kassy, teraz znowu zwanej Koszycami. Tym razem na zdjęciu znakomity noir jazz — płyta Amber Haze Franceski Palamidessi. Na upał idealna.