Kiedy pierwszy raz próbowałem przeczytać W poszukiwaniu straconego czasu, miałem tylko 21 lat, było we mnie mnóstwo niecierpliwości, a lista nieprzeczytanych lektur wydawała mi się nieprzyzwoicie długa. Udało mi się dotrzeć tylko do końca W stronę Swanna, i to pewnie wyłącznie dlatego, że czytałem książkę w pociągu, było gorąco i nawet papierosów nie chciało się palić, a żadnej innej nie miałem pod ręką. Proust nie kojarzył mi się wcale ze smakiem magdalenki zamoczonej w naparze z kwiatu lipy, raczej z wonią toalety w pociągu i zatęchłą firanką cuchnącą petami.
Później jednak było mi wstyd, że tak idiotycznie zignorowałem wszystkie znaczenia, jakie niosła za sobą legendarna magdalenka cioci Leonii. Próbowałem eksperymentować z magdalenkami z marketu, ale trudno było mi się pozbyć wrażenia, że mam do czynienia z mdłym erzacem. Ale przecież, na Boga!, co miał mieć do powiedzenia o magdalenkach chłopak wychowany w latach 80. XX wieku w Polsce! Jakie magdalenki? Jeżeli istnieją jakiekolwiek ciastka, które miałyby uruchomić we mnie proces odzyskiwania straconego czasu, na kształt tego z Combray, to mogłyby to być wyłącznie petitki, składane po dwa naraz i przekładane masłem w środku. Takie kryzysowe markizy robił mi mój tato z jedynych przyzwoitych, dostępnych wtedy ciastek, których maślany smak, zwłaszcza w połączeniu ze smakiem mocnej, czarnej herbaty, w której jednakże nie należy ciastek maczać, gdyż mogłoby się rozpuścić zimne i pyszne masło prosto z lodówki, nie może się równać z niczym innym na świecie.
Ale bądźmy poważni, co innego maczać w herbacie, nawet lipowej, już trudno, puszyste i pachnące magdalenki, a co innego smarować masłem petitki. Są jakieś granice, więc moje własne Combray jawi mi się mniej wyraziście niż młodemu bohaterowi pierwszej części cyklu Prousta. Na szczęście zdarza mi się, może nieco zbyt rzadko, dostawać magdalenki na święta prosto z Paryża, od siostry mojej żony, która jakimś szóstym zmysłem chyba odczytuje moje braki kulturowe i przywozi naprawdę dobre ciastka. Tymczasem kruche herbatniki z masłem pozostają w tej tajemnej strefie zakazanych reliktów z epoki, razem z kawą po turecku, której nie jestem w stanie już pić od dobrych kilku lat, od kiedy rzuciłem palenie, razem z kluskami z ziemniakami, którą to potrawą babcia raczyła mnie co drugi piątek, a którą jeszcze raz na jakiś czas można zjeść u moich rodziców, ale naprawdę nigdy nie będę tego jadł w moim domu, razem z pizzą na grubym, drożdżowym cieście na trzy palce, razem z całym tym światem sprzed transformacji.
I tylko te petitki z masłem przypominają mi czasami ciocię, która dawała dzieciom mleko prosto od krowy, którego dzisiaj nie dałbym rady wypić za żadne skarby, i która nie pozwalała mi za bardzo deptać trawy w ogrodzie, ale za to mogłem opychać się jabłkami, gruszkami i śliwkami tyle, ile tylko byłem w stanie w siebie zmieścić. I pewnie powinienem był tu napisać, że W stronę Swanna jest w dużej mierze poświęcone relacjom między ludźmi, tym co między nimi sztuczne, konwencjonalne, wymuszone przez różnego rodzaju społeczne umowy, jak w przypadku Swanna lekceważącego etykietę miejscowej socjety, której jakoś umykał fakt, że pan Swann ożenił się z gryzetką, ale skoro pierwszy tom Prousta przeszedł do historii literatury głównie jako ta książka, w której pojawia się magdalenka cioci Leonii, to mojej lekturze tej książki po latach, gdy już nigdzie nie spieszę się tak jak wtedy, kiedy miałem 21 lat, towarzyszą smaki i zapachy kawy po turecku, mocnej herbaty, ciastek z masłem i jabłek prosto z sadu.
I tym razem ani słowa o miłości.
5/5
PS. Pamiętacie streszczenie Prousta według Monty Pythona?