Och litości, czyli „Kroniki” Boba Dylana

Kroniki Dylana

W jed­nym z fil­mów z Mary­lin Mon­roe boha­ter wypo­wia­da kul­to­wy bon mot: Sta­ry, dobry Rach­ma­ni­now! Spró­buj­cie powie­dzieć coś takie­go o Dyla­nie, a od razu wycho­dzi sta­ry pier­do­ła Dylan albo coś w tym sty­lu. Daj­cie spo­kój, jak moż­na uspra­wie­dli­wiać nie­obec­ność na gali wrę­cze­nia lite­rac­kiej Nagro­dy Nobla fra­ze­sem, że mia­ło się jakieś inne pla­ny? Zwłasz­cza, gdy nagro­dę dosta­je się za poezję, któ­rą się wyśpie­wa­ło w nie­zli­czo­nej ilo­ści pio­se­nek – takie­go przy­pad­ku jesz­cze nie było. Tak, Dylan to sta­ry pier­do­ła. I mają rację ci, któ­rzy twier­dzą, że ma głos jak koza. Ja potrze­bo­wa­łem paru dobrych lat, żeby się prze­móc i przy­zwy­cza­ić się do Dyla­na. Ale powiem Wam jed­no – kocham gościa. Cho­ciaż Kro­ni­ki Dyla­na wca­le się do tej miło­ści nie przyczyniają.

No bo co to za Kro­ni­ki? Nie ma w nich ani ładu, ani chro­no­lo­gii. Samo sło­wo kro­ni­ka impli­ku­je jakąś szcząt­ko­wą cho­ciaż chro­no­lo­gicz­ność. Ale nie u Dyla­na. Chu­dy bard zaczy­na od opo­wie­ści o cza­sach przed debiu­tu, by dość szyb­ko i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie prze­śli­znąć się po latach 60. i wylą­do­wać przy pły­cie New Mor­ning – raczej prze­cięt­nej i nie­wie­le wno­szą­cej do dorob­ku Dyla­na. Non­sza­lan­cja mie­sza się tu z bez­czel­no­ścią, jak na zdję­ciach pie­śnia­rza z wcze­snych płyt.

A może wła­śnie za to go lubię? Nawet wte­dy, gdy mnie iry­tu­je, gdy już go ani czy­tać, ani słu­chać nie mogę?

Naj­wię­cej uwa­gi poeta sku­pia na pły­cie Oh Mer­cy z 1989 roku (skąd­inąd zna­ko­mi­tej). Ale myli­cie się, jeże­li jego opo­wieść pomo­że Wam głę­biej wnik­nąć w sens dyla­now­skich pie­śni. Ich autor dro­bia­zgo­wo opo­wia­da o sesjach nagra­nio­wych, pro­duk­cji i współ­pra­cy z Danie­lem Lano­is, ale nie­wie­le mówi o tym, co naj­bar­dziej intry­gu­ją­ce – o poezji. Całość koń­czy się wspo­mnie­nia­mi sta­rych płyt fol­ko­wych i blu­eso­wych, któ­rych Dylan słu­chał we wcze­snej mło­do­ści, gdy dopie­ro sta­wiał pierw­sze kro­ki jako artysta. 

I tak sobie ten sta­ry pier­do­ła Dylan glę­dzi. Nic z tego nie wyni­ka, nar­ra­cja pły­nie sobie zgod­nie z logi­ką zna­ną chy­ba wyłącz­nie auto­ro­wi, a czy­tel­nik nabie­ra pew­no­ści, że Dylan dostał Nobla za pio­sen­ki, a nie za dru­ko­wa­ną lite­ra­tu­rę. Moż­na oczy­wi­ście wnik­nąć w głęb­szy poziom i dostrzec np. ana­lo­gię pomię­dzy non­sza­lanc­kim sty­lem nar­ra­cji Kro­nik, języ­kiem dyla­now­skich son­gów i bez­czel­ną posta­wą arty­sty wobec świa­ta. Ale chy­ba lepiej odpa­lić sobie High­way 61 Revi­si­ted, Blon­de On Blon­de, John Wesley Har­ding, Blo­od On The Tracks, Oh Mer­cy albo nawet to nie­szczę­sne New Mor­ning i prze­ko­nać się, że ten sta­ry pier­do­ła Dylan opo­wia­dał też takie histo­rie, któ­rych moż­na słu­chać bez znu­dze­nia set­ki razy.

3/5

A poni­żej bonus — moja plej­li­sta z naj­lep­szy­mi pie­śnia­mi Dyla­na. Czę­sto się krę­ci, pole­cam serdecznie!

PS. Nale­żę do tego nie­licz­ne­go gro­na, któ­re uwa­ża, że Nobel dla Dyla­na jest cool.

Och lito­ści, czy­li „Kro­ni­ki” Boba Dylana
Facebooktwitterlinkedintumblrmail
Tagged on: