Szubrycht wysmażył coś, do czego był predestynowany jako fan metalu, dziennikarz muzyczny i niegdyś wokalista Lux Occulty. Napisał historię metalu obserwowaną z polskiego podwórka.
Myślę, że właśnie ta prywatna, swojska i duchologiczna perspektywa sprawia, że jest to książka ważna i ciekawa. Szubrycht opowiada o tym, jak sam jarał się metalem jako dzieciak, jak przegrywał kasety i malował sobie katanę. A potem jak zaczął grać metal. I gdzieś obok tych historii zaczyna się snuć wątek drugi — ogólnoświatowa historia metalu, z heavy, thrashem, deathem i norweskim blackiem. A potem wątek trzeci, skupiony na wszystkich ważnych polskich kapelach metalowych od TSA do Mgły (no, o Drinkersach jest mało, bo mainstreamowi — a szkoda).
Ujęcie historyczne może być odczytywane jako niewystarczające, bo fani sierści i tak już to wszystko, co opisuje Szubrycht dobrze wiedzą, a laików i tak nic to nie obchodzi. Perspektywa duchologiczna natomiast sprawia, że książkę czyta się bardzo przyjemnie, nawet gdy się miłośnikiem metalu nie jest. A to chyba do tej grupy czytelników książka jest skierowana.
Co prawda nigdy nie byłem zadeklarowanym metalem (a trochę szkoda), zatem nie wiem, jakie to fajne mieć kolegów z podobnymi katanami. Za to muzyka jest w ten czy inny sposób przy mnie od zawsze. W ostatnim czasie odreagowywałem lockdowny i stres związany z życiem w takim popapranym czasie z klasycznym heavy (pokłosiem tego był przegląd debeściaków, popełniony przeze mnie na spółę z kolegą Bartoszem — ukazał się w jesiennym “Lizardzie”, wkradł się na fotkę do tego wpisu) i thrashem na uszach. Dobry death metal też bardzo dzień dobry. Z black metalem nigdy do końca nie byłem za pan brat, ale Mgła i In Twilight’s Embrace mnie kiedyś poczesały i nie była mi do tego potrzebna lektura książki Szubrychta. Przy Skórze i ćwiekach na wieki parę płytek sobie odświeżyłem, a z kilkoma zapoznałem się nieco lepiej niż kiedyś.
Ale miało być o perspektywie duchologicznej. No to tak — co prawda jestem już o kilka lat za młody na to, by posiadać pirackie kasety z wkładkami, do których dowcipnie nawiązuje layout okładki książki Szubrychta (przygotował go Macio Moretti), ale też dobrze pamiętam, jakie wydawnictwa muzyczne kupowało się na kołobrzeskim berlinku przy Waryńskiego (i wszystkich innych polskich bazarkach z początku lat 90. w Polsce). I też pamiętam to uczucie, gdy nie było za bardzo kasy, ale się wyciągało ją mimo wszystko na legalne kasety, jak się się zaczęły w Polsce ukazywać, żeby nie okradać artysty. Jeszcze pamiętam, jak sobie w ten sposób zalegalizowałem Master Of Puppets. Cedeki się kupowało rzadko, bo były za drogie. Szkoda, bo te kupione w epoce płyty mam do dziś, a kasety poszły do kosza. Nawet te oryginalne. Niektóre byłyby dziś miłą pamiątką, a i na Allegro trochę kosztują.
No cóż, podobnie jak Jarosław Szubrycht nie mam sentymentu do tego nośnika. Ten kasetowy revival jest kierowany do kogoś, kto tych czasów nie pamięta za bardzo. Tak, kasety mogły wyglądać fajnie, ale były do dupy.
I gdy Szubrycht opowiada o tape tradingu, to też co nieco pamiętam. Co prawda nigdy nie wymieniałem się z nikim kasetami za pośrednictwem poczty, za szczylowaty wtedy byłem, za to pamiętam, jak w ramach koleżeńskich usług przegrywałem koleżance black metal w zamian za zadania z matmy. Zwykle odsłuchiwałem, często kopiowałem też sobie. Dobrze pamiętam wieczór, podczas którego przegrywałem Filosofem Burzuma i jakąś Lux Occultę, chyba pierwszą. Burzum mi się podobał, a Lux Occulta nie.
I właśnie z tego powodu świetnie mi się czytało książkę. Autora najmocniej przepraszam za przegrywanie Lux Occulty, ale wiadomo jak było. Teraz jestem duży i słucham tylko legalnej muzyki.
4/6
PS. Tym razem jako plejka moja lista najlepszych albumów NWOBHM do artykułu z “Lizarda”. Brakuje Jedynki Diamond Head, bo nie ma w streamingach. Słuchałem z cede, nie z przegrywanej kasety.