Wznowiony właśnie przez Czarne tom z pięcioma (!) autobiografiami Thomasa Bernharda to rzecz wagi ciężkiej, tylko dla twardych zawodników. Lektura Bernharda jest właściwie tożsama z cierpieniem, ale nagrodą jest poczucie obcowania z literaturą totalną.
Rzecz w tym, że Bernhard niczego od czytelnika nie chce. Nie zabawia go, nie straszy, nie poucza, nie przestrzega przed niczym. Nawet nie zależy mu na wywołaniu w odbiorcy wstrętu. Nie szokuje jak teatr okrucieństwa. Nie konfrontuje z przemocą czy kalectwem, a jeśli już, to tylko mimochodem. Nie wciąga, ale też nie próbuje do tekstu zniechęcić. Po prostu ciągnie swój autystyczny monolog, trwający średnio po osiemdziesiąt stron, bez dialogów, bez mowy pozornie zależnej, bez kompozycji, bez fabuły, bez akapitów. Ale też nie oszukuje, nie próbuje wmówić nikomu, że to jakiś eksperyment formalny — są normalne zdania, może nieco przydługie, ale są, po staremu stoją kropki i wielkie litery. Można tego wysłuchać, albo nie. Bernhardowi wszystko jedno.
Kiedyś wydawało mi się, że Bernhard jest taki ultradepresyjny. Że trudno go czytać, nie popadając w paranoję. A do tego prozę Bernharda postrzegałem jako wybitnie denerwującą. Wymazywanie irytowało mnie do tego stopnia, że po kilku stronach musiałem pochodzić po domu, albo w ogóle iść do sklepu czy na spacer, bo inaczej się nie dało. Nigdy Wymazywania nie doczytałem.
Do Bernharda próbował mnie przekonać niemiecki kolega, który stanowczo dementował wszystkie oskarżenia o depresyjność tej prozy. Twierdził, że to całkiem normalna literatura, tyle że zrodzona z choroby, dlatego może się wydawać chorobotwórcza. Ale to już zależy od czytelnika, od którego — jak już to sobie wyjaśniliśmy — Bernhard niczego nie chce. Jak słuchasz monologu neurotyka, wcale się nie musisz jego neurozami zarażać.
I chyba rzeczywiście tak trzeba Berhnarda czytać. Z dystansem, ale też w taki sposób, żeby wychwycić monotonny, repetytywny (modne słowo, ale niech będzie), ale bardzo indywidualny rytm prozy. Taki oddech pisarza z sanatorium dla gruźlików, gdzie trzeba kontrolować rytm wdechów i wydechów, ale też czasami wypluć flegmę do naczynia przypominającego duży słoik po ogórkach (to z tekstu Oddech. Decyzja). I wtedy rzeczywiście okazuje się, że Bernhard bardzo sugestywnie pisze o tym wszystkim, co wypisują autorzy blurbów i gazetowych notek z kącików poświęconych nowym książkom — o Austriakach i Niemcach, nazizmie, konformizmie, złej edukacji, duchowym lenistwie starej Europy itd. Trzeba się tylko przebić przez mało atrakcyjną formę — litego tekstu bez akapitów.
Autobiografie są do tego dobrą okazją, lepszą niż Wymazywanie. Bo to jednak pięć krótkich tekstów, wydawanych kiedyś osobno, a każdy z nich opowiada o innym rozdziale z życia Bernharda. Kluczowe pojęcia to: szkoła, szpital, praca, choroba, dziadek, dzieciństwo i nazizm — one łączą wszystkie teksty w spójną całość, mimo pierwotnie odrębnych form.
Najciekawsze pod względem formalnym teksty to Suterena. Wyzwolenie oraz Oddech. Decyzja. W nich najwyraźniej widać, że genialność prozy Bernharda bierze się ze składni. Takiej autystycznej, chorobliwie dbałej o szczegół, maksymalnie skoncentrowanej na jednym przedmiocie, konsekwentnie odmawiającej opisywania uczuć. I opartej na powtórzeniach słów, figur oraz całych fraz.
Czasami jakieś słowo pojawia się w trzech-czterech zdaniach pod rząd. A czasami nawet w pięciu-sześciu. Nie ma w tym systemu, nie ma algorytmu. Ilość powtórzeń zależy od wagi problemu, jaki jest w danym zdaniu poruszony, jak w wierszu różewiczowskim.
Tu tkwi siła prozy Bernharda. To jest doskonałość kalekiej, czy raczej celowo okaleczonej literatury prosto z sanatorium. Niełatwa lektura, ale warta wysiłku.
5/5
PS. Tym razem na plejliście inny Austriak, Martin Ptak. Takie minimal piano, mocno inspirowane Glassem. Dobre do czytanie książek, a w zderzeniu z Bernhardem przyjemnie relaksujące.