Nominowana do tegorocznego Bookera krótka powieść irlandzkiego pisarza to literatura przyjemna, bo ciekawa językowo. Świata nie zmieni na lepsze, ale bywa, że daje trochę uśmiechu, a to teraz ważne.
Mi to pasuje, bo niespecjalnie gustuję w modnym ostatnio w Polsce hiperrealizmie, którego silna reprezentacja wypełniała zresztą dużą część katalogu Pauzy (wydawnictwu kibicuję, choć nie cały repertuar mi się podoba). Z tego powodu odpuściłem sobie kilka modnych premier książek — skoro nikt mnie do tego nie zmusza, to zamiast kolejnej najaktualniejszej rewelacji z Norwegii poczytam sobie Lalkę Bolesława Prusa. Nocny prom do Tangeru uderza w nutę bliższą miłośnikom Joyce’a czy Becketta, dlatego uznałem ją za całkiem stylową.
Co nie znaczy, że doskonałą. Nocnemu promowi do Tangeru brakuje tego samego, co zdecydowanej większości współczesnych powieści — dobrej, wciągającej historii. Tak jakby powieściopisarze całkowicie oddali w tej dziedzinie pole autorom scenariuszy seriali na Netfliksie. Żeby było jasne — nie mam nic przeciw serialom, chociaż bardzo rzadko je oglądam. Po prostu dziedzictwo powieści modernistycznej w sprawiło, że historia rozczłonkowana na mikrosegmenty (a Kevin Barry doprowadził je do ekstremum), pocięta i patchworkowo pozszywana, zwyczajnie się nie klei. Ten sam zarzut mam zawsze wobec postmodernistycznie poszatkowanych fabularnie filmów — Tarantino jest zabawny i był kiedyś zaskakujący, ale te same zabiegi stosowane po raz n‑ty przez kolejnych młodych reżyserów w zakresie dramatu społecznego mogą jeszcze dać wyróżnienie w Berlinie albo Wrocławiu, ale to kino z reguły do oglądania się nie nadaje. Niemal, bo jednak czasami oglądam.
No, ale zapędziłem się w dygresje, a przecież Nocny prom do Tangeru to spoko książka. Bohaterowie to z pozoru jakieś dziady rozpijaczone, co to siedzą na ławce w porcie i wspominają stare czasy, jak się handlowało heroiną z Afryki. Ale gdzieś po drodze pojawiają się prawdziwe dramaty — zbuntowana córka, która odchodzi z domu na zawsze, kochanka wyrzucająca przez balkon wszystkie płyty (jak można komuś wyrzucić płyty?), depresja i śmierć.
Ale to tak w tle. Na pierwszym planie są żywe i zabawne w sumie gawędy ławkowe typu: Wiesz, Charlie? Mówią, że wódka to nieelegancki napitek. Kiepsko mnie wychowali – odparł Charlie Redmond. Dla mnie w porządku.
Na uznanie zasługuje polski przekład Łukasza Buchalskiego, który tu i ówdzie w miejsce irlandzkiego slangu dodał szczyptę gwary poznańskiej (np. szuszwol, czyli w Poznaniu taki luj). Mój językowy zmysł pozytywnie zareagował na zasłyszaną tu i tam po podwórkach porutę, czyli straszną, kompromitującą awanturę: poruta w domu to ostatnie, czego im teraz trzeba. No ba. Zwłaszcza, jak się siedzi w domu przez co najmniej dwa tygodnie.
Ale że nie mogę się otrząsnąć z tego wyrzucania płyt, wrzucę cały straszny fragment:
Kobieta zaczęła wyrzucać jego rzeczy przez balkon, maszerowała z nimi w tę i we w tę po pokoju z ożywionymi kośćmi policzkowymi i ustami morderczyni. Tylko nie moje, kurwa, płyty, złotko – powiedział.
No właśnie.
3,5/5
PS. Do książki dorzucam nową płytę Daniela Toledo, bo to jest taka rzecz, której byłoby mi szkoda, gdyby poleciała przez balkon. Dobra muzyka i piękna okładka. Toledo to bardzo miły i ujmujący chłopak, a do kwartetu zaprosił tuzów — Więcka (młody, ale nakozaczył), Orzechowskiego i Miśkiewicza. Dobra robota, ogień w wykonaniu i ładne melodie. Posłuchajcie sobie, i tak nigdzie się nie spieszycie.