Reportaż o Rossie Ulbrichcie — twórcy darknetu — czyta się jak dobry kryminał. W napięciu i jednym tchem.
I to właściwie mogłoby służyć za najlepszą rekomendację. Książkę Nicka Biltona połknąłem na kilka dłuższych przysiadów, czego wcale nie da się wytłumaczyć nadmiarem czasu związanym z przymusowym pobytem w domu, bo jednak roboty jest dużo — jak się przenosi nauczanie do internetu, to przygotowań do lekcji jest jeszcze więcej, niż przy normalnie działającej szkole. To dość pocieszające — okazało się, że taki wynalazek jak internet sprawdza się doskonale przy epidemii. Są narzędzia, żeby prowadzić lekcje z domu. I to wcale nie są gorsze lekcje (uwaga: pisałem to na kilka dni przed ogólnopolskim startem edukacji online, zarządzonej przez MEN).
Całe szczęście, bo po lekturze książki Król darknetu można nabrać przeświadczenia, że ogólnodostępne szybkie łącza doprowadzą nas wszystkich do ogólnoświatowej katastrofy — zasypią nas tanie narkotyki, lewe leki i łatwo dostępna broń. To tyle z rzeczy, które znaliśmy przed 2020 rokiem, a ten zaczął się raczej średnio.
Książka Biltona gatunkowo najbliższa jest reportażowi śledczemu, ale czyta się ją trochę jak klasyczną bildungsroman — śledzimy narodziny, wzlot i upadek genialnego cyberprzestępcy. Super, kupuję taką konwencję. Autorowi oczywiście nie udało się powstrzymać przed paroma dłużyznami i namolnymi powtórzeniami kluczowych myśli, ale trzeba go zrozumieć — Amerykanie już tak mają i tyle. Od dawna podejrzewam, że w Stanach tak uczą warsztatu — czytelnik nie może się zgubić, jak przyśnie przy książce, to trzeba mu kilka razy przypomnieć, o czym czyta, a autorom muszą chyba płacić lepszą stawkę za książki od 350 stron w górę. Wierzcie mi, że autor Króla darknetu i tak zachowuje jakąś przyzwoitość.
Pod względem językowym Bilton korzysta z formuły wypracowanej przez twórców reportażu gonzo (np. LeDuffa), czyli opowiada prosto, bez kwiecistego stylu, za to od czasu do czasu wrzuca jakieś soczyste potocyzmy, a i wulgaryzmy też się zdarzają. Próbka stylu: Zrobiło się też gorąco, bo stronę Silk Road penetrowały FBI, DEA, HSI oraz garść innych agencji – to znak, że przestali się pierdolić. Efekt? Dobrze się to czyta, bo też Bilton robi to z gracją i umiarem.
Co mnie w Królu darknetu interesuje najbardziej? Zderzenie się nowych prądów w myśli politycznej z nielegalną rzeczywistością wirtualną, stanowiącą w sumie coś w rodzaju utopijnego kapitalizmu. Silk Road, czyli strona Rossa Ulbrichta, zaprojektowana została jako ucieleśnienie libertariańskiego ideału całkowicie wolnego handlu. Takiego, w którym kontroli państwa nie podlegają ani broń, ani narkotyki. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie bitcoin — kryptowaluta całkowicie wymykająca się wszelkim urzędom, ze skarbówką na czele.
Ciekawość wywołuje każdy moment, w którym szef darknetu konfrontuje daną sytuację z libertariańskimi ideałami, np. wtedy, gdy trapi go dylemat: pozwalać na sprzedaż heroiny czy nie pozwalać? Ross Ulbricht pozwalał, bo najbliższa była mu idea głosząca, że żaden rząd nie może zabronić obywatelowi na wprowadzanie do organizmu jakichkolwiek substancji. Wszystko to wygląda jak w jakiejś powieści-utopii, a co ciekawe — rzeczywiście Ulbricht taką powieść czytał:
W ramach inspiracji Arto zasugerował Rossowi lekturę mało znanej powieści pod tytułem A Lodging of Wayfaring Men. Książka opowiada o grupie libertariańskich poszukiwaczy wolności, którzy tworzą w sieci alternatywną społeczność korzystającą z własnej cyfrowej waluty, wolną od kontroli państwa. Ten internetowy świat rośnie tak szybko, że rząd Stanów Zjednoczonych panicznie się go obawia. FBI wysyła agentów mających powstrzymać działanie strony, zanim ta zniszczy fundamenty społeczeństwa.
Darknet jako utopia wprowadzona w życie? Na to wygląda.
4/5
PS. Tym razem trudna płyta do czytania, bo eksperymentalna, powstała w wyniku przełożenia na język muzyczny koncepcji z dziedziny sztuk wizualnych. Ale warta uwagi i przepięknie wydana. Olivia Louvel to artystka nietuzinkowa, a jej muzyka wymaga skupienia i wielkiej uwagi. Ale warto. I tak się nigdzie nie spieszycie.
Wklejam najbardziej strawny kawałek, który można właściwie pomylić z jakimś traczkiem z późnych płyt Björk: