U Greków mieliśmy do czynienia z winą tragiczną, zesłaną z woli bogów, a w literaturze najnowszej — z winą dziedziczną, przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
To niby żadne odkrycie, że traumy się dziedziczy. Wiemy to dobrze z literatury poświęconej holocaustowi (przede wszystkim z Oskarżam Auschwitz Grynberga), więc Winne Czechowicza nie otwierają żadnych nowych drzwi. Ale to całkiem przyzwoita proza obyczajowa o trudnych sprawach, charakteryzująca się ogromnym ciężarem gatunkowym, dlatego warto do tej powieści zajrzeć.
Jest to drugie podejście Czechowicza (lepiej znanego jako bloger książkowy piszący pod sztandarem Krytycznym Okiem) do powieści, formalnie bardziej udane. O jego debiucie (Toksyczność) pisałem, że to bardziej literatura terapeutyczna niż atrakcyjna beletrystyka, jednak za tę właśnie terapeutyczność kilka osób może być autorowi wdzięcznych. Winne mają więcej wspólnego z literaturą piękną, bardziej mieszczą się w konwencjonalnych ramach współczesnej powieści — ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Do zalet na pewno należy bezwzględna szczerość autora przy poruszaniu delikatnych strun — trudnych, drastycznych tematów. Natomiast przeszkadza mi niemal całkowity brak akcji (wszystko, co ciekawe, rozgrywa się w retrospekcji, a to jednak słaby klej dla fabuły) i monotonny, mało urozmaicony język.
Co właściwie typowe dla całego nurtu prozy współczesnej, na moje prywatne potrzeby nazywanego hiperrealizmem. Hiper‑, czyli tak dalece realistycznym, że nie zostaje w nim miejsca na literackie mięcho — metafory, symbole, nadorganizację języka. Tak serialowo się robi. Albo jak w schyłkowym okresie świetności Teatru Telewizji — i to chyba najbliższe prawdy skojarzenie, bo postaci powieści Winne mają tendencję do wygłaszania mało naturalnych dla żywego języka, teatralnych właśnie tyrad (Dziękuję wam — mówi starsza z sióstr. — Nie będę ingerowała w wasze życie rodzinne. Ta dziewczynka nie może być dla mnie substytutem szczęścia. Sama je w sobie znajdę).
A jednak tym razem ten hiperrealizm wciągnął mnie. Może dlatego, że jest taki swojski, tutejszy, przez co bliższy mojemu doświadczeniu niż to samo eksportowane ze Szwecji, Holandii albo Stanów. Jarek Czechowicz ma umiejętność zatapiania opowiadanej historii w lokalnym kolorycie, czego dowodem są fragmenty powieści rozgrywające się w Krakowie. A nawet jego Islandia jest ciekawa i chyba wiarygodna. Nie wiem, nigdy nie byłem na Islandii, ale w prawdopodobieństwo islandzkich scen z Winnych jestem w stanie uwierzyć, a narracja nie nudzi mnie tak jak ospała maniera pisarzy z zimnych krajów.
Nie jest to lektura przyjemna, ale o tym decyduje kaliber podejmowanych przez Czechowicza problemów — przemoc, gwałt, przenoszenie traum na dzieci i partnerów. Podobno z tego powodu tekst odrzuciły duże wydawnictwa — trudno było zamarkować jakiś plan na spektakularny sukces komercyjny. Książka wyszła w malutkim labelu Ewy Schilling w bardzo trudnych czasach, więc warto do niej zerknąć, choćby w ramach akcji Wspieramy Polski Niezal. Ewa Schilling odpaliła start Wydawnictwa Seqoja w czasach bardzo niedobrych dla jakiegokolwiek nowego biznesu, zatem warto choć trochę ulżyć losowi małych wydawców i szarpnąć się na cyfrę — bezstresowo, bezkontaktowo. Książka elektroniczna jest tutaj.
3/5
PS. Książkę warto czytać przy tej płycie, powstałej częściowo na Islandii. Widziałem w internecie, że Hubro też prosi o wsparcie dla artystów w trudnych czasach, więc jak się komuś z Was spodoba, to się można dorzucić na Bandcampie. Ja słuchałem w kółko Lanzarote w trochę lepszym momencie, bo jeszcze zimą, ale chyba wrócę do niej przy jakiejś kolejnej książce z Północy.