Przekłady piosenek-wierszy Boba Dylana autorstwa Filipa Łobodzińskiego odbiły się sporym echem wśród czytelników. Bo Dylan (za co ten Nobel?). Bo Łobodziński (co to za przekłady niepodobne do niczego?). I dobrze. Warto poczytać i posłuchać Dylana, nawet jeśli się go nie lubi.
A ja właśnie lubię. Nigdy specjalnie Dylana nie ceniłem, nie umiałem wytrzymać przy żadnej płycie do końca. Zawsze uważałem, że Dylan śpiewał jak koza. Przyszło jakoś samo z wiekiem. Potrzebne były do tego: porządne przemęczenie ogólne, 220 kilometrów krętą wąską drogą krajową z Wielkopolski na Pomorze Zachodnie i płyta Blonde On Blonde w samochodzie. I teraz lubię wszystko — wczesny folk z harmonijką, artystowskie odloty, bluesy, a nawet to wieśniackie country z Nashville Skyline. A myślałem, że Lay, Lady, Lay to tylko w wykonaniu grupy Ministry się do czegoś nadaje.
I tu powinno paść pytanie: czy to jest literatura? Za co ten nadęty bufon dostał Nobla? Jeżeli przyjmiemy, że literatura bierze się z opowiadania historii, powtarzania starych mitów, śpiewania pieśni o tym, co odwieczne i uniwersalne (kto zaprzeczy, ten spał na lekcjach z Greków i Rzymian), to odpowiedź jest tylko jedna — tak, kurwa, to jest literatura. Piosenki-wiersze Dylana są bliżej prawdziwego krwiobiegu poezji niż niejeden poeta piszący wyłącznie na papierze. Dylan z gitarą i harmonijką, opowiadający o włóczeniu się po mieście i odchodzących dziewczynach, wrócił do melicznych źródeł poezji i zaraził nimi całe roczniki współczesnych poetów, zwłaszcza amerykańskich. A pośrednio też zainfekował poezją ogromny kawał popkultury, od Cave’a po Lyncha.
A teraz wkracza tłumacz, cały na biało. I próbuje dokonać niemożliwego. Czyli przełożyć Dylana, który w końcu tworzył metafory z niczego, z takiego amerykańskiego gadania, trafiającego zawsze do folderu lost in translation, na totalnie nieamerykańską i mało spontaniczną polszczyznę. Jak pewnie łatwo się domyślić, literalnie przetłumaczyć się tego nie da. I dobrze, bo gdyby się dało, to wystarczyłaby strona z tekstami zdartymi z Google Translate, a otrzymujemy rasowy tomik poezji z Biura Literackiego. Co tam tomik — antologię! Duszny kraj to wybrane (przez Łobodzińskiego) wiersze Dylana z lat 1962–2012. Czyli od debiutu po Tempest.
Wywal wszystko
Efekt jest imponujący, choć oczywiście prowokujący do dyskusji. Filip Łobodziński zaczynał od przekładów na papierze, ale w międzyczasie zaczął Dylana po prostu śpiewać. Zatem efekt jego pracy zazwyczaj ciąży ku twórczej reinterpretacji piosenek barda, ze szczególnym naciskiem na brzmienie i rytm języka, z uwzględnieniem aliteracji, homofonii i podobieństw w układach rymów. Natomiast sensy czysto semantyczne zwykle ustępują pola metaforyce.
I dlatego Łobodziński smutnooką panią z Lowlands (Sad-Eyed Lady Of The Lowlands, pamiętny finał Blonde On Blonde) przekłada: smutnooka pani w Sari. Tym razem wygrała eufonia. Za to kompletnie nieczytelne dla polskiego czytelnika odniesienia do metaforyki drogi w Stanach zostają przez Łobodzińskiego przeniesione w polskie realia. I tak Highway 61 staje się Autostradą A2. Niektórym to przeszkadza. Mnie to bierze. Wiem, gdzie bez trudu to zrobić się da / Wywal wszystko na Autostradzie A2. Droga Dylana łączy Deltę z Chicago, a polska A2 Poznań z Warszawą. Pierwsza z nich to oś Północ-Południe, a druga Wschód-Zachód. Obie symboliczne i metaforycznie nośne. Łobodziński powołuje się na licentia translatorica i ma do tego pełne prawo. Nie podoba Ci się? Podeślij lepszy pomysł.
Wiersze Dylana w przekładzie Łobodzińskiego nie zawsze są genialne. Czasami są po prostu banalnie zwyczajne. Jak jakieś piosenki ogniskowe, jak szlagiery SDM‑u, jak rymy z obozów harcerskich. Już czas na ciebie, weź to, co zachować chcesz / lecz co wybierzesz, spakuj szybko, spiesz się, spiesz… (to finał słynnej Bringing It All Back Home). Zanim zaczniemy narzekać na banał, warto sobie przypomnieć, że ballady Dylana brały się z codziennego, banalnego właśnie języka — z utartych fraz, kalek językowych i prostej międzyludzkiej komunikacji. Gdzieś pomiędzy tym prostym językiem i wysublimowaną metaforyką tworzyły się obrazy poetyckie. Łobodziński stara się ten proces odtwarzać, i dlatego tak często sięga do zwykłego, prozaicznego gadania. Jak w tej piosence — trywialne Baby Blue tłumaczy na równie banalne Skarbie Mój.
Stuknięty Dylan
Duszny kraj Dylana/Łobodzińskiego to dzieło imponujące — pierwsza w historii polskiej literatury próba całościowego zmierzenia się z przekładem Dylana. Próba bardzo wymagająca — Dylan jest trudny do przełożenia, a jego status jako Noblisty jest kontrowersyjny. Tym bardziej tomik zasługuje na uwagę i dokładną lekturę. Łobodziński w komentarzach niejednokrotnie akcentuje, że nie rości sobie prawa do jedynego możliwego, kanonicznego odczytania Dylana. Przeciwnie — zaprasza do przygody i zachęca do własnych interpretacji.
Po drodze dostajemy kilka perełek sztuki przekładu. Takich jak tytuł piosenki Rainy Day Women #12 & 35 — Kobiety na czarną godzinę. Chociaż już przełożenie kultowej frazy everybody must get stoned na nieco złagodzone (choć semantycznie umotywowane) stuknięty każdy kiedyś musi być budzi mój wewnętrzny opór (przecież wiadomo, że chodzi o to, żeby się nastukać). I dobrze. Na tym polega zaangażowany odbiór, nie wszystko musi być podane na tacy. Nawet piosenki na czarną godzinę.
4/5
PS. Na dokładkę wklejam moje subiektywne The Best Of Bob Dylan. Będzie tego dobre 3 godziny, a i tak nie wszystko wkleiłem. Smacznego.
PS. Tekst pierwotnie ukazał się w nieco skróconej formie w 28 numerze czasopisma “Lizard”.