Znowu literatura pogranicza, tym razem Górne Węgry, czyli teraz Słowacja, ale kiedyś Węgry. Szajka to powieść o moralności mimikry. Czyli chyba na czasie.
Powieść węgierskiego pisarza Lajosa Grendela stanowią dzieje małego peryferyjnego miasteczka na prowincji, wzorowanego na Levicach (dziś słowacki kraj nitrzański), ale oczywiście onirycznie i surrealistycznie przekształconego, jakby z Schulza.
Szajka to oczywiście proza dobra, stylowo napisana, z obowiązkową mieszaniną nostalgii za światem minionym oraz przestrogą przed tym, co naznaczyło wiek XX. Są senne uliczki, bezsens środkowoeuropejskiej drzemki, kasztan, na którym kiedyś wisieli strzałokrzyżowcy, kwaśne wino, nieudane miłosne przygody i ostatnia puszka byle jakiego leczo w lodówce na pokrzepienie po łóżkowym wysiłku. To leczo jest wymownym, bo powtarzanym w posłowiu i na blurbie symbolem — brzydka i nudna dziewczyna mówi bohaterowi, że od wolności lepsze jest ciupcianie, no i leczo.
To dużo tłumaczy. Tak jak Bernhard objawiał swoim rodakom, że w każdej starej szafie w Austrii siedzi jakiś nazista, tak Grendel mówi, że ruiny c.k. potęgi po dwóch wojnach światowych zamieszkiwali tylko ludzie pośledni. Szuje, dwulicowcy, szulerzy, zwykli kłamcy, a przede wszystkim ludzie bez właściwości. Nudni faceci i szare dziewczyny, jedzący to swoje leczo z puszki i pijący kwaśne wino.
Jeśli jest z tą literaturą jakiś problem to tylko taki, że po kilkudziesięciu pozycjach polskich, czeskich, słowackich, węgierskich, serbskich, chorwackich i może jeszcze rumuńskich wszystko zaczyna się zlewać w całość, a historie jakoś ulatują z pamięci. Co było u Kiša, co u Stasiuka, a co u Grendela? Co nie znaczy, że nie warto ich czytać.
4/6
PS. Na obrazku nowy (sic!) singielek Hedone. Dorastający w najntisach pewnie pamiętają, że to taka nasza odpowiedź na industrial rock w klimatach Nine Inch Nails. Still better than 2020.