Zaczyna się jak Sceny z życia małżeńskiego Bergmana, a kończy jak Czekając na barbarzyńców Coetzeego. Tirza Arnona Grunberga to książka irytująca, nieprzyjemna, wytrącająca ze strefy komfortu — a do tego znakomicie napisana.
Właściwie to już druga książka z kręgu literatury niderlandzkiej, uderzająca w ton, z którego wcześniej słynęli Austriacy, Szwedzi i Norwegowie, czyli w postneoliberalną (czy takie słowo w ogóle istnieje?) krytykę zadowolonego z siebie, sytego społeczeństwa dobrobytu, w którym co krok komuś mocno siada na łeb — na tyle, żeby popełnić jakieś morderstwo albo przestępstwo na tle seksualnym, niekoniecznie na osobie pełnoletniej. Lize Spit próbowała ambitniejszej prozy w Szpadlu, ale wyszedł trochę męczący thriller. Grunberg kompletnie odpuścił sobie jakiekolwiek triki znane z literatury gatunkowej, porzucił suspens i okaleczył swoich bohaterów, zabierając im wszelkie resztki potencjalnej atrakcyjności. I chyba w ten sposób zbliżył się do perfekcji.
Główny bohater Tirzy, starzejący się ojciec dorastających córek, beznadziejny mąż i życiowa niedojda, nawet nie jest antypatyczny. Jörgen Hofmeester jest po prostu okropny. Uczucia, jakie we mnie wywoływał, oscylowały pomiędzy zażenowaniem i irytacją. Na przykład podczas niekończących się wykładów na temat tego, co należy robić, a czego nie należy, choćby takich: Wyjmij tego lizaka z buzi. Nie jest smaczny. To jest czysta chemia. Są inne cukierki, które są naprawdę smaczne. Albo gdy wyobraża sobie siebie machającego odlatującej córce w samolocie, bo wie, jak to się robi.
Za dużo gewürztraminera
No właśnie, Hofmeester robi coś tylko wtedy, gdy wie, jak to się robi. Jak nie wie, to nie robi. Weźmy choćby jego pijaństwo — Hofmeester pije wyłącznie włoskiego gewürztraminera, bo jest niedrogi i mu pasuje. Właśnie tylko włoski gewürztraminer, nawet nie alzacki ani niemiecki, tylko w kółko ten jeden włoski gewürztraminer. Nie mam nic przeciwko gewürztraminerowi, właściwie to bardzo lubię gewürztraminera, ale jak można co wieczór pić to samo wino, otwierając jedną butelkę za drugą?
Od czasu do czasu Hofmeester przekracza granicę i robi coś, co nie wynika wyłącznie z rutyny, a wtedy wychodzi z niego zakompleksiony, agresywny kretyn. I wtedy jest znacznie gorzej.
Nie będę opowiadał o tym, co Hofmeester robi w szopie podczas imprezy maturalnej swojej córki, ani o tym, jak reaguje na widok Tirzy uprawiającej seks z chłopakiem-Marokańczykiem na kuchennym stole. Po co spojlerować? Ale chcę koniecznie zaznaczyć, że sceny seksu i przemocy w Tirzy robią ogromne wrażenie właśnie dlatego, że nie koncentrują się na perwersji, lecz na moralnym upadku mieszczańskiego bohatera, który czyta dzieciom Dostojewskiego, bo jeśli nastolatek rozgryzie nihilizm, nie będzie musiał potem przez to przechodzić.
Zostaje jeszcze ładne, aforystyczne zdanie wybrzmiewające w głowie oszalałego bohatera, jakby trawestacja sartrowskiego piekła, którym są inni: Świat bez ludzi to jest piękno. Ciemnością jest człowiek, niczym ponad to, epicentrum ciemności, a jedynym światłem, które od niego pochodzi, jest światło bestii.
To nie ja
Jury nagrody Libris napisało w notce, która chyba będzie użyta na blurbie (nie widziałem jeszcze papieru, czytałem cyfrę): Jörgen Hofmeester, to my. Nie zgadzam się z tym. Nie jestem Hofmeesterem. Nie jestem do niego ani trochę podobny. Mało tego, sądzę, że nawet społeczeństwa, w których żyjemy, nie są do niego podobne. Nie tracimy kontroli nad agresją (i mam nadzieję, że nie stracimy, chociaż w historii bywało różnie), nie szukamy sposobów na samobójstwo na pustyni, nie jesteśmy jeszcze do końca zdemoralizowani. I niech nigdy nie okaże się, że jest inaczej.
4,5/5
PS. Hofmeester zabrał swojemu dziecku literkę H z imienia, żeby nie brzmiało zbyt żydowsko, to ja jej przywrócę. Tirzah to jeden z najwyborniejszych utworów Johna Zorna i jego Masady, prosto z drugiej płyty, Beit.



