Zeszłoroczny Nobel przypomniał wszystkim, skąd wziął się motyw kamerdynera opowiadającego o historii, z powodzeniem wykorzystywany ostatnio w kinie. Tyle, że tym razem narrator jest raczej niesympatyczny.
W Kamerdynerze (tym amerykańskim) Cecil Gaines prowadzi widza przez historię USA w taki sposób, że wzruszamy się łatwo, jeszcze łatwiej przychodzi nam identyfikacja z losami bohaterów (nawet, jeżeli jesteśmy białymi Polakami bez wizy), a w nagrodę dostajemy uczucie, które starożytni Grecy definiowali jako litość i trwogę. W Okruchach dnia Kazuo Ishiguro jest odwrotnie.
Pan Stevens, angielski kamerdyner w starym, dobrym stylu jawi się jako postać całkowicie wyprana z emocji. Jedyną rzeczą, która napawa go dumą, jest przekonanie o służbie w wielkiej sprawie. Panu Stevensowi naprawdę trudno współczuć — w innych warunkach pan Stevens mógłby np. planować najbardziej optymalny sposób transportowania Żydów do Auschwitz, jak Adolf Eichmann. Na pewno Stevens przykładałby się do tego równie gorliwie.
Dystans i chłód
Okruchy dnia z pozoru obiecują staroświecki romans z historią w tle. A przynajmniej tyle zapowiada okładka wznowienia wypuszczonego przez Albatros kilka chwil po werdykcie Komitetu Noblowskiego (i na kilka chwil przed nagłośnieniem związanego z tym komitetem skandalu). Na okładce zamyślony Anthony Hopkins i wpatrzona w niego w niemym zamyśleniu Emma Thompson z ekranizacji z 1993 roku — fotka, która sama sprzedaje. W rzeczywistości okazuje się, że miłości tam jak na lekarstwo, a dominującym tonem w narracji jest zimny dystans.
Mnie to nie rozczarowuje. Przeciwnie. Cenię sobie to, że Ishiguro na pierwszym planie umieścił prowadzącą na manowce ślepą wierność, która każe panu Stevensowi przymknąć oko na ostrzeżenie, że jego pan kolaboruje z nazistami. I że to nie jest dobry wybór. Dzięki temu książka jest rzeczywiście zajmująca. Nie dzięki wzruszającej historii, ale poprzez podskórnie wyczuwalny tragizm wszystkich bohaterów.
Mogło być gorzej
U starożytnych Greków tragizm brał się ze źle podjętego wyboru. W greckiej tragedii jednak nie było możliwości podjęcia właściwej decyzji. Bohaterowie dwudziestowiecznych powieści zawsze mają taką szansę, bo ich wyboru nie determinują bogowie, lecz historia. Pan Stevens i jego pan stawiają na złe karty. Jeżeli jest mi ich żal, to nie przez brak miłości, ale właśnie przez to, że bogowie ich oszukują. Lorda Darlingtona oszukuje historia, a pana Stevensa — anachronicznie pojmowana lojalność.
Ale i tak myślę sobie, że w latach 30. i 40. pan Stevens mógł trafić w gorsze miejsce niż lordowski pałac.
4/5
PS. Staroświecka konwencja książki, to niech będzie też staroświecka muzyka. Na zdjęciu trzecia płyta Greenslade, którą właśnie bardzo ładnie odpicowali w labelu Cherry Red, z książeczką i bonusowymi sesjami z BBC. Czyli na wskroś zepsute angielskie progi. Staroświeckie i nieżyciowe jak pan Stevens.