Reportaż śledczy o niewyjaśnionej do dziś śmierci dziewięciorga turystów na stoku uralskiej góry zawiera historię na tyle wciągającą, że jest ona w stanie oderwać na dwa-trzy dni od bieżących wiadomości o koronawirusie.
Tragedia na Przełęczy Diatłowa opowiada o tragicznie zakończonej wyprawie na Otorten w Uralu Północnym, która miała miejsce zimą 1959 roku. Teoretycznie nie jest to góra wysoka (trochę powyżej 1 234 m n.p.m, czyli mniej niż Śnieżka), a latem szlak podobno nie jest szczególnie trudny, ale zimą panują tam bardzo nieprzyjazne warunki. Samo dotarcie w rejen Otortenu jest dużym wyczynem, bo oddalenie od najbliższych miejscowości jest olbrzymie. Dodajmy do tego brak map w sowieckim państwie — ten rejon Uralu był często zamieniany w gigantyczny wojskowy poligon — oraz biurokratyczny chaos, uniemożliwiający skuteczność poszukiwań zaginionych w szybkim tempie i mamy dość wyraźny obraz sytuacji.
Śmierć radzieckich turystów stała się tematem bardzo wielu teorii spiskowych, pojawiających się jeszcze za czasów sowieckich, ale też chętnie rozdmuchiwanych przez tabloidy w latach 90. I nie tylko wtedy. Artykuły o tym, że grupę Diatłowa zaatakowali kosmici, uralscy myśliwi z ludu Mansów, amerykański wywiad albo przeciwnie — sowiecki kontrwywiad — pojawiają się do dziś. W topie wyników wyszukiwania w Google plasuje się artykuł opublikowany cztery lata temu na Onecie, z którego wynika, że niefortunnych turystów mógł zabić tajemniczy myśliwy, ale mogli oni też paść ofiarą szamańskich praktyk — w odwecie za zbezczeszczenie świętego miejsca. Alice Lugen zdecydowanie odrzuca ingerencję pokojowo nastawionych i niezbyt gorliwie religijnych Mansów. Ale pojawia się bardziej prawdopodobny wątek — nieudany test rakiety bojowej, której eksplozja mogła przyczynić się do śmierci w męczarniach…
Czy to się dobrze czyta? Dobrze. Tragedia na Przełęczy Diatłowa nie jest jakimś arcydziełem języka literackiego — styl jest dość suchy, typowy dla reportażu śledczego, a przez to mało porywający. Ale historia opowiedziana jest sprawnie, napięcie jest zbudowane jak w jakimś thrillerze, a jednocześnie nie odnosi się wrażenia, że ktoś tu wciska kit utkany z samych teorii spiskowych. I jest okazja do przyjrzenia się biurokratycznemu piekiełku ZSRR. Szkoda tylko, że nie wiadomo do końca, kto jest autorem tej historii (Alice Lugen to pseudonim polskiej dziennikarki śledczej) i jaka jest jej wiarygodność. Coś pod skórą mówi mi, że spora, ale czy ja się na tym znam? Tu przydałoby się wsparcie autorytetu.
Dobrze, że jest to historia otwarta. Lugen niby wyjaśnia różne teorie dotyczące tragedii na Przełęczy Diatłowa, wprowadza w wątek z sowieckim arsenałem jądrowym, odrzucając przy tym hipotezy związane z szamanami, ale w ostatecznie niczego nie wyjaśnia do końca. Bo chyba już się tego wyjaśnić nie da.
Może dlatego ta historia wywołuje tyle emocji? Jak czytamy w zakończeniu reportażu, wszyscy badaczy tragedii i dziennikarze śledczy, którzy poświęcili przełęczy długie lata czy nawet dekady, nieustannie czują się równie zbici z tropu jak człowiek, któremu porwano w strzępy ostatnią kartkę z jedynego na świecie egzemplarza ekscytującej książki, zanim zdążył zapoznać się z jej treścią.
I o to chodzi, i o to chodzi.
Dodam tylko, że książka na razie wyszła tylko w wersji cyfrowej, a premiera papierowej edycji zapowiedziana jest na 6. maja. Czy wyjdzie? Zobaczymy. Tak się wydaje książki w czasach epidemii. Moim zdaniem — bardzo w porządku.
3,5/5
PS. Jak książka o zimowych górach, to najlepiej pasuje Organic Drones poznańskiego Mikrobi.Tu. Oni też jakoś próbują sobie radzić podczas lockdownu - streamowali na Youtube koncert ze Sceny Na Piętrze. To też jest w porządku.