Wydany ostatnio po polsku wybór felietonów Máraiego z lat 1936–1943 jest lekturą ważną, bo niepokojąco aktualną. Przedwojenne przestrogi dla Europy to nadal świeże, mimo dystansu czasowego, pytania o europejską tożsamość pośród nacjonalizmów.
Przynajmniej kilka spośród zgromadzonych w tomiku tekstów może stanowić kontekst dla bieżącej publicystyki i współczesnych pytań o europejskość. Choćby programowe w swoim charakterze Wprowadzenie do kontynentu wydrukowane w Boże Narodzenie 1936 roku, w którym Márai cytuje ostatnie prawdziwie europejskie zdanie, wypowiedziane przez Napoleona. Brzmiało ono tak: Z przykrością, ze wstrętem rozpoczynam wojnę. Bo raczej i bardziej jestem Europejczykiem aniżeli Francuzem i dokładnie tak samo jak Pan popadłbym w rozpacz, gdybym pewnego pięknego poranka spostrzegł, że Anglii już nie ma.
Márai mówi, że takiego zdania nie mógłby w 1936 roku wypowiedzieć ani jeden odpowiedzialny mąż stanu, bo zostałby zadziobany. Pisze, że polityk, który dzisiaj nie opowiada się za tym i nie pragnie, żeby Europa zginęła, jeśli taka jest cena tego, by przetrwał Naród, nie jest już “politykiem realistycznym”. W felietonach z lat późniejszych Márai zdaje relację z procesu rozpadania się Europy podczas II wojny światowej, a w powojennych tomach Dziennika ubolewa nad tym, że wspólnota europejska nie może się z powrotem zrosnąć, bo ranę jątrzy żelazna kurtyna.
Mieliśmy szczęście obserwować proces odzyskiwania tej tożsamości przez jakieś dwie dekady, a teraz diagnozy Máraiego znowu stały się na czasie. Węgierski pisarz w felietonach zebranych w Kronice niedzielnej wieszczył, że rozpad europejskości musi się skończyć katastrofą, a ludzie, którzy usiłują tego nie dostrzegać i liczą na to, że jakoś to będzie, są zwyczajnie naiwni. Czy ta prognoza pasowałaby do dzisiejszego świata? Aż się boję odpowiadać na pytanie.
Ale trzeba przyznać, że wszystkie te niełatwe w wymowie felietony czyta się zaskakująco gładko. Są dowcipne, skrzą się od intelektualnego fermentu, ale nie przytłaczają. Márai nie brnie w wielostronicowe dygresje, tylko grzecznie mieści się w ograniczeniach gazetowej szpalty. Forma felietonu zdecydowanie pisarzowi służyła.
Dominuje ton nadchodzącej, a w późnych felietonach — spełnionej katastrofy. Ale są też minieseje o literaturze i kulturze. Wracają starzy Mistrzowie — Goethe, Tołstoj, Holbein, Proust. Pojawia się Karol May, o którym Márai tym razem pisze wyjątkowo lekko, chociaż w innym miejscu dostało mu się jako hochsztaplerowi i idolowi brunatnych chłopców z Hitlerjugend.
Wszystko to bardzo zajmujące, jednak nie da się ukryć, że w każdym z tekstów najważniejszym tematem jest Europa. I kończąca się piękna epoka, wydłużona przez Máraiego o kolejne dwadzieścia lat, o to międzywojnie, które stanie się dla jego pokolenia Złotym Wiekiem. Węgierski pisarz z żalem żegna świat, który nigdy nie był tak bogaty, tak komfortowy, tak ekscytujący i ciekawy; i chyba nigdy nie był tak pozbawiony nadziei. To był złoty wiek, który każdego dnia błogosławiliśmy i przeklinaliśmy. Mówiliśmy, gorzej już być nie może; i musieliśmy się do tego przyzwyczajać, patrzeć chłodnym okiem i czekać na dzień, gdy zauważymy, że wcale nie był taki straszny — zauważymy, że niestety już się skończył, a w jego miejsce rozpoczyna się wiek żelaza.
Warto czytać — powoli, po jednym felietonie, po dwa — i pomartwić się choć przez chwilę o stan świata.
4/5
PS. Dziś przez prawie całą niedzielę leciało SBB, a okazja jest taka, że GAD wypuścił zremasterowane Follow My Dream i Welcome. No i tyle, nie ma w połączeniu SBB i Máraiego większego związku. Lubię jedno i drugie.