Kiedyś na drugim roku studiów niechętnie i w pośpiechu zmordowałem W stronę Swanna, co zresztą od razu uznałem za całkowitą stratę czasu. Pewnie gdybym dotarł do Czasu odnalezionego, znalazłbym dla tej lektury logiczne uzasadnienie, ale wtedy ważniejsze było picie wina z kubków do herbaty i palenie papierosów w kuchni ze znajomymi do rana. Nie było czasu na szukanie straconego czasu.
Wtedy na tych zajęciach (przedmiot: literatura i kultura europejska) dowiedziałem się, że prowadząca je pani doktor przeczytała cały cykl Prousta w 2 tygodnie (w trakcie choroby) i że to było piękne doświadczenie. Pomyślałem sobie — owszem, szanuję to, tak samo jak szanuję dziwaczne wybory wielu innych ludzi (np. mój współlokator konsekwentnie oglądał Klan), ale nie widzę możliwości powtórzenia tego wyczynu.
Kluczowa w tej historii jest informacja o chorobie pani doktor. Jakoś tak się przyjęło, że ludzie zabierają się za czytanie Prousta, jak coś przykuje do łóżka, jakaś noga złamana albo porządna grypa przynajmniej. Bo trzeba sobie dużo czasu jakoś zagospodarować, i to w dodatku raczej wsobnie. Proust nadaje się idealnie. I właściwie to za każdym razem, gdy ktoś opowiada o czytaniu Prousta (na blogach zazwyczaj), to musi pojawić się jakieś dłuższe L4 albo inna przerwa w życiorysie.
A ja co? A ja nic. Przeczytałem wszystkie 7 tomów W poszukiwaniu straconego czasu mniej więcej podczas dziewięciu zwyczajnych i (poza krótkim urlopem) okropnie zapracowanych miesięcy. Zwykle przy śniadaniu, przy popołudniowej kawce i przy czekaniu, aż dwuletnia córka zaśnie na dobre. Trochę w podróży. Bez choróbsk, bez życiowych traum, bez wyrw w życiorysie, może tylko trochę przy okazji lekkiej nerwicy na tle zawodowym, ale też bez przesady. Przeczytałem z przyjemnością, bez wyrzeczeń, ciesząc się długaśnymi zdaniami, czarującym klimatem belle epoque i ciekawymi spostrzeżeniami, które się niepokojąco nie chcą zestarzeć (zwłaszcza tymi o homofobii i antysemityzmie, o których pisałem przy okazji Strony Guermantes oraz Sodomy i Gomory). W międzyczasie, pomiędzy kolejnymi tomami Prousta, połknąłem m.in. kilka biografii, całą serię mocnych reportaży z Czarnego, Atwood i parę innych dobrych książek. No i oczywiście nie miałem czasu do stracenia, tak samo jak 15 lat temu na studiach.
Coś się jednak zmieniło. Wtedy za stratę czasu uważałem czytanie siedmiotomowego monstrum o odzyskiwaniu tego nieszczęsnego, uciekającego (również w trakcie lektury) czasu. Teraz szkoda mi czasu na słabe książki. I na te całkiem niezłe, ale przewidywalne i nic nie wnoszące do mojego życia, również szkoda mi czasu (chyba, że są krótkie, wielotomowe sagi z miejsca odpadają). Bo według Prousta literatura jest zwierciadłem, w którym oglądamy samych siebie: rozmyślałem skromnie o swojej książce, a byłoby to nawet niedokładnością powiedzieć, iż myślałem o jej przyszłych czytelnikach, o moich czytelnikach. Gdyż moim zdaniem nie będą oni moimi czytelnikami, ale czytelnikami samych siebie, gdyż moja książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray.
I chyba po to w ogóle czytam książki, a potem próbuję coś o nich napisać. Bo w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby znaleźć w nich kawałek siebie i tego świata dookoła. Jak przy okazji uda się coś z niego wyjaśnić, to jest sukces — jakiś malutki wycinek czasu odnalezionego.
PS. Siódmy tom Prousta jest najsłabszą częścią cyklu, więc daję tylko 4 gwiazdki. Całość to oczywiście 5/5. Bo inaczej komu miałbym niby dać 5 gwiazdek?