Piąty tom W poszukiwaniu straconego czasu to spore wyzwanie dla tych czytelników, którzy mają ambicję przeczytać cykl Prousta w całości. Niby jesteśmy za półmetkiem, już witamy się z gąską, a jednak nie ma lekko. Bo to pierwszy z trzech tomów, których autor nie poszerzył przy ostatecznej redakcji, dlatego też wyraźnie blednie przy perwersyjnym blasku Sodomy i Gomory. No i co to za temat – pół tysiąca stron o mieszkaniu bez ślubu! Nasz miłośnik magdalenek wprowadza do siebie Albertynę, ona czuje się jak w klatce, aż wreszcie odchodzi, co Marcela boli strasznie – mimo tego, że sam planował pozbyć się dziewczyny z mieszkania. Banał? Teraz tak, ale nie w czasach Prousta.
Jeżeli przypomnimy sobie, że narrator-Marcel mieszka z pałacu Guermantesów, a czas akcji to sam środek belle epoque, tematyka Uwięzionej nabierze rumieńców. Bo to przecież okropnie zdemoralizowana, quasi-pornograficzna literatura! Bohaterowie są mocno postępowi obyczajowo, nieustannie prowadzą perwersyjną grę podszytą homoerotyzmem (dla przypomnienia – Marcel jest zazdrosny o rzeczywiste bądź urojone kontakty swojej kochanki z innymi kobietami), łamią społeczne konwenanse, a w dodatku całkiem śmiało mówią o seksie. Albertyna chętnie wtyka Marcelowi język do ucha, a Marcela dość mocno kręcą jej ciuszki – pomyślcie tylko, o tym się w czasach Prousta nie pisało wprost. Cykl Prousta w całości stanowi niezwykłą pozycję w kanonie XX-wiecznej literatury erotycznej, a od czwartego tomu autor bywał naprawdę śmiały obyczajowo.
Zazdrość jak astma
Dominuje jednak ton psychologizująco-introwertyczny, jak to u Prousta. Tym razem wiodącym tematem jest zazdrość, o której pisarz potrafi mówić z naprawdę pięknie, zapewne z ogromnym znawstwem. Na przykład porównuje ją do astmy, na którą sam cierpiał: zazdrość należy do owych napadowych chorób, których przyczyna jest kapryśna, despotyczna, zawsze identyczna u tego samego chorego, czasem zupełnie różna u innego. Jedni astmatycy uśmierzają atak otwierając okna, wdechając silny wiatr, górskie powietrze; inni chroniąc się w centrum miasta, w pokój pełen dymu. Nie ma prawie zazdrośników, których zazdrość nie dopuszczałaby jakiegoś ustępstwa. Jeden godzi się ze zdradą, byle mu ją kobieta wyznała; inny, byle mu ją ukryła; ostatecznie jedno warte jest drugiego, o ile bowiem jeden zazdrośnik bardziej jest oszukany przez to że mu się kryje prawdę, drugi szuka w tej prawdzie pokarmu, spotęgowania, odnowy swoich cierpień.
Proust pisał bardziej wnikliwie o zazdrości niż o miłości. Bo ta mu niespecjalnie wychodziła.
W stronę Albertyny
Popatrzmy na to od drugiej strony. Co o tym wszystkim powiedziałaby Albertyna? Zamknięta w swoim pokoju, prześladowana nieustannymi napadami złości i złych humorów Marcela (którego byle przeciąg doprowadzał do płaczu), uległa i zdegradowana do postaci nielegalnej kochanki ukrywanej przed światem – raczej kiepsko jak na wyzwoloną, nowoczesną dziewczynę, prawda? Relacja erotyczna, w której tkwiła Albertyna, również jest mało komfortowa. Nie ulega wątpliwości, że kręcą ją kobiety, ale nie to jest prawdziwym problemem, tylko stosunek Marcela do homoerotycznych przygód Albertyny.
A ten stosunek jest nader skomplikowany. To lesbijskie ciągoty Albertyny naprawdę sprawiają, że dziewczyna pociąga Marcela. Ale z drugiej strony bohater cyklu Prousta jest patologicznie zazdrosny. Nie śpi całymi nocami, rozmyślając nad hipotetycznymi zdradami Albertyny. Nic dziwnego, że kochanka wreszcie odchodzi.
Gdy znika o dziewiątej rano, możemy wreszcie odetchnąć z ulgą. I naprawdę wcale nam nie żal żałosnego Marcela. Może kilkadziesiąt lat temu bohater Prousta mógł wywoływać więcej empatii, ale dziś chętnie przeczytałbym kolejny tekst – pisany właśnie z punktu widzenia Albertyny. Coś czuję, że by się w nim Marcelowi dostało za swoje.
Jeszcze raz sonata
Najpiękniejszy fragment Uwięzionej to ten, w którym Marcel wysłuchuje po raz kolejny sonaty Vinteulia, stanowiącej motyw przewodni całego cyklu Prousta. To od niej rozpoczyna się emocjonalne (i erotyczne) wtajemniczenie Marcela opisywane w tomie W cieniu zakwitających dziewcząt. Tym razem sonata Vinteuila objawia się jako utwór niekompletny (zupełnie inaczej, niż w drugim tomie cyklu), stanowiący jedynie wstęp do dzieła artysty. Całość dorobku Vinteuila miała zostać odkryta po śmierci artysty przez przyjaciółkę jego córki – tę samą, o którą tak chorobliwie zazdrosny był Marcel.
Dziewczyna, która miała zadecydować o dziwacznej relacji erotycznej Marcela z Albertyną jawi się tym samym jako kapłanka Sztuki. I to Sztuki czystej, idealnej, doskonałej: trawiąc lata na odcyfrowywaniu rękopisów Vinteuila, ustalając niemylnie lekturę tych hieroglifów, przyjaciółka panny Vinteuil miała tę pociechę, że muzykowi, którego ostatnie lata zasmuciła, zapewniła w odpłatę nieśmiertelność. W ten sposób pisarz ukazuje ulotność uczuć i namiętności, kontrastując je z doskonałością sztuki. Oklepane? Nie w tym wydaniu.
Tak Proust myli miłość ze sztuką, a sztukę z miłością. Paskudne to i wstrętne, ale ciągle urzeka, o ile się nie będzie próbowało wprowadzać proustowskich ideałów w życie. Niech sobie zostaną na kartach starej książki.
4/5