Nowa książka Adama Robińskiego składa się z zapisków z podróży po Bieszczadach. Kiczerom najbliżej do konwencji książki podróżniczej, w typowym dla Czarnego klimacie — trochę nostalgicznym, trochę sennym, z dominującą nad wszystkim przyrodą.
Ostatni kwartał 2019 roku upłynął mi pod znakiem białej serii Czarnego na zmianę z odświeżaną (Dom dzienny, dom nocny) lub nadrabianą (Księgi Jakubowe) Olgą Tokarczuk. Bo też dobre rzeczy w Sulinie wyszły — najpierw Szczerek z reportażami węgierskimi, potem Kuszyk z naprawdę wciągającym Poniemieckim. Książkę Kiczery. Podróże przez Bieszczady przeczytałem na fali entuzjazmu dla książek z białymi okładkami. Spodziewałem się więcej opowieści wojennych i związanych z Akcją “Wisła” (jak w Syropie z piołunu Smoleńskiego), a jednak historii jest w niej jak na lekarstwo. Kiczery to rzecz raczej dla przyrodników niż dla humanistów z historycznym zacięciem. Ale i tak czyta się to przyjemnie.
To, co zostanie we mnie po lekturze Kiczerów jest zbieżne właśnie z Domem dziennym, domem nocnym Tokarczuk. Ciekawie się złożyło, bo obie książki czytałem właściwie równolegle, na zmianę. W obu znalazła się podobna myśl. W górach, z których wypędzono znaczną większość mieszkańców — czy to będą Bieszczady, czy Sudety — to właśnie natura jest wyrazem pamięci o ludzkich siedliskach. Tam, gdzie rosną pokrzywy, kiedyś pewnie było pastwisko (pokrzywy lubią azot). Tam, gdzie wierzby — cerkiew. Chodząc po górach czasami natykamy się na nagłą, nieoczekiwaną zmianę krajobrazu. Jeżeli las kończy się nagle, jak nożem uciął — pewnie kiedyś była w tym miejscu wioska.
Nie jest zatem tak, jak chciał Houellebecq w Mapie i terytorium. Natura wcale nie chce wymazać pamięci o cywilizacji. Ona czasami wypełnia pustkę po ludziach, których ktoś dokądś przegonił.
Trochę szkoda, że książka Robińskiego jest mocno chaotyczna, poskładana z 78 małych fragmentów, które nie zawsze płynnie z siebie wynikają. Kiedyś Michał Olszewski napisał książkę pod tytułem Zapiski na biletach, złożoną właśnie z takich drobiazgów, które zmieściłyby się na bilecie kolejowym. Z Kiczerami jest podobnie — jeśli nie na biletach, to może chociaż na odwrocie mapy dałoby się te zapiski z podróży po Bieszczadach nagryzmolić ołówkiem. Taka kompozycja nie służy podtrzymaniu uwagi, łatwo przedrzemać kilka miejsc, a po całej lekturze w głowie zostaje tylko kilka impresji. Robiński idzie skacząc po górach, ale nie zawsze wiadomo, jaki jest związek jego wędrówki z opowieścią przeczytaną chwilę temu.
Zostało mi po tych Kiczerach postanowienie, żeby kiedyś wreszcie w te Bieszczady pojechać, poszukać korzeni, utraconej i nigdy nie poznanej małej ojczyzny. Tak, kiedyś się uda.
3/5
PS. Płyta Lumen Drones, czyli jedno z najnowszych wydawnictw z katalogu Hubro, nie ma absolutnie nic wspólnego z Bieszczadami. Ale jakoś mi się z Kiczerami kojarzy, przez te białe, zimowe okładki. No i świetnie się przy niej czyta książki, sprawdźcie sami: