Węgierska powieść Gra w cykora sprzed półwiecza to klasyczne love story z lekkim odchyleniem sadomasochistycznym (w sferze emocji, żadnej pornografii) i urokiem starego świata odchodzącego w niepamięć. Miło, ale bez przesady.
Chyba nie tylko ja mam problem z książkami określanymi mianem arcydzieł (czy też zapomnianych, zagubionych arcydzieł) na potrzeby kampanii marketingowej. Zwłaszcza wtedy, gdy arcydziełami mianują je wydawnictwa wypuszczające książkę na rynek. Przestrzegał kiedyś przed tym prof. Czapliński na wykładach — takie książki zwykle arcydziełami nie są, a my, czytelnicy, jesteśmy skorzy do łapania się na ten lep, bo dobrze nam z tym. Zapomniane arcydzieła przeważnie kurzą się gdzieś na półce, tylko nie chce nam się ich czytać, bo papier pożółkły i okładki brzydkie, bo zniszczone (niedawno o takim jednym pisałem, przeleżało na mojej półce jakieś 15 lat).
Tak było z Cabrém, tak jest i tym razem. Blurby na okładce książki odsyłają do Cierpień młodego Wertera i do Wielkiego Gatsby’ego, a ja mam najwięcej skojarzeń z różnymi francuskimi i włoskimi filmami z kręgu Nowej Fali, których 15 lat temu oglądałem bardzo dużo, a teraz nie pamiętam ani jednego. To nie jest zarzut — raczej nobilitacja, bo porównanie z kinem Nowej Fali jest tu korzystne. Rzecz w tym, że Gra w cykora pod koniec drugiej dekady XXI wieku ani ziębi, ani grzeje. Taki ładny grat z lamusa.
Powieść opiera się na historii miłosnej Atilli i Urszuli. On jest parweniuszem, ona dziewczyną z dobrego domu, za to zesputą do cna. Ona lubi bawić się miłością, a on znajduje upodobanie w podbiciu dziewczynie oka od czasu do czasu, za jej niewypowiedzianym przyzwoleniem. Gdyby napisała tę książkę któraś z popularnych ostatnio pornografek, za całe tło dla tej historii służyłaby dobrze wyposażona po zakupach w eleganckim sex-shopie sypialnia. A że napisał ją węgierski pisarz powojenny, kłaniający się tu i ówdzie starszym mistrzom (np. Máraiemu, którego Księgę ziół bohater recytuje przed kolumną sowieckiego wojska), tło jest porządne, jak się patrzy. Mamy odchodzącą w przeszłość węgierską arystokrację, nuworyszy kolaborujących z komunizmem dla wpływów i władzy, gasnący splendor całej ex-monarchii i zatapianie się w błocie realnego socjalizmu. Takie historie lubię.
Właściwie nie ma czego się czepiać. Kundera też opowiadał podobne historie, tylko miał więcej poczucia humoru. Rzecz w tym, że w momencie wydania tej książki w oryginale mroczne love story mogło być świeże i obyczajowo wstrząsające, a dziś — po Nieznośnej lekkości bytu, Ostatnim tangu w Paryżu oraz paru innych, lekko przykurzonych książkach i filmach — nikogo już nie szokuje. Ja stawiam powieść na półce z literaturą nostalgiczną.
Na plus warto zaliczyć fakt, że książkę wydało Studio Emka, które zazwyczaj zajmuje się literaturą biznesową, a jego bestsellerem są kolejne wznowienia Carnagiego. Fajnie, że w czynie społecznym dorzucają wznowienia staroci ze strychu, parę osób na pewno będzie miało z tego odrobinę przyjemności.
3/5
PS. Tym razem książkę zestawiam z płytą na zasadzie kontrastu. Staroświecki urok kontra nowoczesne brzmienie. Opowieść z przeszłości vs. muzyka przyszłości. Bo tak mi się podoba.



