Wesoły smutek pornografa, czyli “Przypadki inżyniera ludzkich dusz” Josefa Škvorecký’ego

Przypadki inżyniera ludzkich dusz
Obszerna powieść Škvorecký’ego jest bliska temu, co uważam za wzorzec literatury. Śmieszy, wzrusza, oburza, wciąga bez reszty. Bez tanich efektów.

No dobrze, moż­na się przy­cze­pić do Škvorecký’ego za — powiedz­my — dość obce­so­wy sto­su­nek do kobiet. Jego boha­ter, sta­no­wią­cy alter ego pisa­rza, wda­je się w roman­se licz­ne, a zwy­kle przy­bie­ra do dziew­czyn sto­su­nek opar­ty na inte­lek­tu­al­nej wyż­szo­ści, co daje part­ner­kom odczuć. Nie­ład­nie. Wymow­nym przy­kła­dem może być sce­na, w któ­rej boha­ter znę­ca się nad dziew­czy­ną wma­wia­jąc jej, że zabie­rze ją na podróż poślub­ną na Antark­ty­dę, cytu­jąc obfi­cie W górach sza­leń­stwa Lovecrafta.

Świ­nia z nie­go, ale tary­fą ulgo­wą może być jego dystans do sie­bie. Mówi wprost, że w ojczyź­nie trak­tu­ją go jako por­no­gra­fa, choć two­rzył lite­ra­tu­rę naj­lep­szej jako­ści. Ma w sobie luz, jakie­go nie znaj­dzie­my u Kun­de­ry. Bli­żej mu do Bukow­skie­go, tyle że nie jest obsce­nicz­ny. W jego epo­ce to ucho­dzi­ło, dzi­siaj tro­chę mniej. A może się nie znam.

Wię­cej zarzu­tów nie zna­la­złem, a ten powyż­szy i tak jest poza­li­te­rac­ki. Kil­ka­set stron Przy­pad­ków inży­nie­ra ludz­kich dusz to czy­sta lite­rac­ka uczta, z bogac­twem inter­tek­stu­al­nych odnie­sień (każ­de z czę­ści patro­nu­je jakiś wiel­ki pisarz, o któ­rym boha­ter pro­wa­dzi zaję­cia na uni­wer­sy­te­cie), pięk­ną opo­wie­ścią o życiu w Cze­chach pod­czas II woj­ny świa­to­wej, reali­stycz­ny­mi sce­na­mi z emi­gra­cji w Kana­dzie, świet­ną prób­ką pro­zy epi­sto­lar­nej, humo­rem z naj­wyż­szej pół­ki. To wła­śnie humor decy­du­je o wybit­no­ści pro­zy Škvorecký’ego. Dzię­ki nie­mu opo­wieść o życiu pod hitle­row­ską oku­pa­cją i pod komu­ni­stycz­ną dyk­ta­tu­rą uka­za­na jest tak barw­nie. Jak w histo­rii o nie­uda­nym sabo­ta­żu, jakie­go Dan­ny wraz z pięk­ną dwu­dzie­sto­let­nią Nad’ą miał się dopu­ścić w mon­tow­ni Mes­ser­sch­mi­tów, nawier­ca­jąc zbyt głę­bo­kie otwo­ry, żeby się maga­zyn­ki ury­wa­ły pod­czas lotów bojowych.

A pod humorystyczno-anegdotyczną war­stwą kry­je się auten­tycz­ny smu­tek, poda­ny cza­sa­mi nie­mal lirycz­nie. Prób­ka: Mie­li­śmy po szes­na­ście lat, byli­śmy mło­dzi i wol­ni, nawet w tym strasz­nym reżi­mie, dla któ­re­go nie żywi­li­śmy za grosz sza­cun­ku. Wie­le razy póź­niej wspo­mi­na­łem tego syl­we­stra, zwłasz­cza raz, kie­dy funk­cjo­na­riusz innej dyk­ta­tu­ry wziął mnie w obro­ty z powo­du podob­nej pio­sen­ki. I wyda­wa­ło mi się, że wol­ność to spra­wa mło­do­ści i dyk­ta­tur. Że gdzie indziej jej nie ma, wła­śnie dla­te­go, że ludzie jej nie dostrze­ga­ją. Jak nie zauwa­ża się powie­trza, dopó­ki w komo­rze gazo­wej życia ktoś go nie zastą­pi tymi krysz­tał­ka­mi – bez sma­ku, bez zapa­chu, bez odoru…

Albo taki frag­ment, sta­no­wią­cy jeden z naj­pięk­niej­szych reali­za­cji topo­su ubi sunt w lite­ra­tu­rze świa­to­wej: nagle, jak­by gdzieś w przy­szło­ści urwał się frag­ment cza­su, pomy­śla­łem, co będzie za dzie­sięć lat. Albo za dwa­dzie­ścia. Gdzie wte­dy będą te roze­śmia­ne dziew­czy­ny? Ta pięk­na Marie? Gdzie będzie Naďa? Gdzie Ire­na? Zro­bi­ło mi się smut­no. Będą wyglą­da­ły jak moja mama. Będą też mia­ły swo­je osiem­na­sto­let­nie roze­śmia­ne dziew­czy­ny, ale same już nie będą się śmiać. Minie im to poczu­cie humo­ru. Nie zna­łem żad­nej tak weso­łej czter­dzie­sto­lat­ki. Zaczą­łem się bać, czy to wszyst­ko za chwi­lę nie przeminie.

Mój ulu­bio­ny frag­ment to ten, w któ­rym Dan­ny pró­bu­je prze­ko­nać stu­den­tów, że Joseph Con­rad prze­wi­dział upa­dek komu­ni­zmu w Euro­pie, a Kurz z Jądra ciem­no­ści jest zapo­wie­dzią Sta­li­na. Rzecz jasna, stu­den­ci w trak­cie wywo­du tra­cą zain­te­re­so­wa­nie tema­tem. Mistrzo­stwo gry z lite­ra­tu­rą. Zasta­na­wia­ją­ce, ale też nie­od­par­cie zabawne.

I taka jest cała ta książ­ka. I śmiesz­na, i smut­na. Škvo­rec­ký niby por­no­graf (hiper­bo­la), a jed­nak histo­ria miło­ści do umie­ra­ją­cej na gruź­li­cę Nad­ii kla­sycz­nie pięk­na. Wcię­ło mnie przy niej na dobre dwa tygo­dnie. I tyl­ko mar­twię się, że teraz nic mi się nie będzie podobało.

6/6

PS. Jesień się roz­krę­ca, za momen­cik przy­da­dzą się gumia­ki do lasku, więc dzi­siaj Buja­ka w gumia­kach kape­li The Flash! Škvo­rec­ký lubił sak­so­fon, może by mu się spodobało.

Weso­ły smu­tek por­no­gra­fa, czy­li “Przy­pad­ki inży­nie­ra ludz­kich dusz” Jose­fa Škvorecký’ego
Facebooktwitterlinkedintumblrmail
Tagged on: