Dramatów czytam mało, ale jakoś tak wyszło ostatnio, że coś wpadło w łapki. Były Wady snu, a teraz Sztuka o Bardzo Długim Tytule.
Zacząłem z umiarkowanym entuzjazmem. W pierwszej scenie dwie dorosłe kobiety kłócą się przez telefon po śmierci ojca, wyżywając się na sobie psychicznie w wyrafinowany sposób, a ja jestem na taką agresję uczulony. A potem Szatrawska rzuca nas w uroczy kamp i już nie można się oderwać. Główny bohater jest ocalałym z Zagłady Żydem, trafia do Hollywood i usiłuje grać w marnym westernie.
Jest okropnie niepoprawnie politycznie, ale przecież to lata 50. Ktoś pyta, dlaczego wszystkich Indian grają Żydzi. Bo grają. Jest śmiesznie, ale jednocześnie jest w tym coś ładnego i ważnego. I to jest urok dramatu Szatrawskiej. Mówi o ważnych rzeczach i wtedy, gdy jest śmiesznie czy uroczo (później bohater zawozi córki na Woodstock!), i wtedy, gdy jest gorzko. A nawet traumatycznie, bo pojawiają się wspomnienia z Auschwitz i marszu śmierci, na szczęście skrajnie dalekie od modnego ostatnio holocaustowego kiczu.
Dramat Szatrawskiej jest w tym całym groteskowym pomieszaniu ważny i poważny. W kluczowym momencie pojawia się zaangażowany apel przeciwko pogardzie i nienawiści, zarówno w wydaniu antysemickim, jak i homofobicznym. To robi wrażenie, jest istotne i aktualne, choć jednocześnie bardzo dosadne, a takie teksty często źle się starzeją. Mam nadzieję, że tak nie będzie, bo Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia zupełnie niespodziewanie mnie zachwycił.
Tylko zakończenie trywialne. Ale to już sobie Państwo sami ocenią, bo warto poświęcić na ten nieduży tekst parę chwil.
5/6
PS. Dorzuciłem R.E.M., bo uwielbiam. Kupiłem sobie Monstera na Allegro za jakieś 12 złotych i leciał przez cały weekend. Boomerze stary, jeszcze sobie kup Dire Straits w Biedrze, może ktoś powiedzieć, ale nic bardziej błędnego, tam są takie emocje — subtelne, wielowymiarowe, nieoczywiste. Będę tego słuchał zawsze, a najbardziej kocham numer ostatni. You. Proszę posłuchać ze mną.