Debiutancka powieść pochodzącej z Ghany, choć żyjącej na stałe w Stanach 26-letniej pisarki jest udaną próbą stworzenia sagi rodzinnej z afrykańskimi korzeniami. Udaną, choć jeszcze nie wybitną.
Po Drogę do domu sięgnąłem po rekomendacji, jaką wystawiła moja absolwentka (warto było uczyć polskiego) pod postem o Kolei podziemnej Whiteheada. Powszechnie chwaloną powieść Whiteheada skrytykowałem okropnie, bo rozdrażniło mnie jej moralizatorstwo, drewniane dialogi i powab referatu rodem ze szkolnej akademii. Droga do domu miała być odtrutką.
I w sumie była. To spora przyjemność czytać powieść młodej, utalentowanej pisarki, wzorującej się raczej na Toni Morrison niż na dziewiętnastowiecznej literaturze tendencyjnej. Bohaterowie Gyasi są pełnokrwiści, przekonywający, a co najważniejsze — czytelnik angażuje się emocjonalnie w ich losy. Przynajmniej tak jest w przypadku kilku historii, np. o koszmarnej Kobiecie z Ognia, każącej jednej z bohaterek podpalić dom ze śpiącymi w środku dziećmi. Opowieści przerażają, ale też pełnią funkcję oczyszczającą, kataryczną — jak greckie tragedie, jak powieści Faulknera, jak gęste od znaczeń książki Toni Morrison. Po tym poznaje się dobrą literaturę.
Ale są też mankamenty. Yaa Gyasi uparła się, żeby opowiedzieć historię dwóch gałęzi rodu — jedna z grubsza znajduje się po stronie handlarzy niewolników, a druga po stronie ofiar ich zbrodni. Narracja sięga połowy XVIII wieku, a kończy się w całkiem namacalnej teraźniejszości. Czy można przedstawić tak rozległą historię w sposób przekonywający i wyczerpujący na 400 stronach powieści? Pewnie można, ale Droga do domu pozostawia niedosyt.
Fragmentaryczność historii zasadniczo jest w literaturze zaletą, ale Yaa Gyasi chyba nie dowierza do końca tej konwencji i wyraźnie próbuje opowiadane przez siebie historie posklejać. Te miejsca na styku historii wydają się najsłabsze, bo nienaturalne, czasami nazbyt pretensjonalne. Tak jak historia finałowa, w której młodzi bohaterowie wchodzą do morza, symbolicznie łącząc tak dużo wątków, jak tylko się da. Trochę za prosto, trochę za dużo pompy.
I jeszcze jedno — każdy kolejny epizod skonstruowany jest według tego samego schematu. Poznajemy bohatera lub bohaterkę, dowiadujemy się, jaki stopień pokrewieństwa łączy go/ją z poprzednimi postaciami, a potem dzieje się jakieś nieszczęście i przeskakujemy do kolejnej historii. Tylko w ostatnich epizodach następuje odstępstwo — zamiast nieszczęścia bohater (lub bohaterka) zyskuje świadomość tego, że dziedziczy traumy całych pokoleń. Mniej więcej w połowie tekstu ta konstrukcja wydaje się już zbyt powtarzalna.
W sumie — książka porządnie napisana, wciągająca i chwytająca za gardło. Ale do Umiłowanej Toni Morrison ciągle jeszcze daleko.
3,5/5