Swing to bujanie. Jest to najbardziej charakterystyczny element jazzu, jego serce i najważniejsza cecha odróżniająca go od reszty muzyki. Zadie Smith w Swing Time zaczyna od oldschoolowych musicali, ale potem zbacza w pop. Wtedy buja trochę mniej.
Uprzedzam z góry: jestem fanem Zadie Smith. Z zasady lubię wszystko, co pisze. Lubię jej socjologiczne obserwacje, cięte poczucie humoru, żywy język, kreślenie postaci zawsze w kontrze do innych bohaterów, wrażliwość na muzykę… Białe zęby i O pięknie to książki na pięć gwiazdek, a Łowca autografów i Londyn NW też oblecą. Przyjęło się, że Zadie Smith pisze na zmianę arcydzieła i przeciętne, ale wciąż intrygujące książki. Według tego wykresu teraz przyszedł czas na arcydzieło. Pewnie dlatego “The New Yorker” i “The Guardian” od razu okrzyknęły Swing Time książką wybitną. Może jednak trochę na wyrost?
Zadie Smith chyba trochę zreflektowała się, że w poprzedniej książce zabrakło kilku ważnych tematów. Jako pisarka reprezentująca wielkomiejskie i wielokulturowe środowisko jest szczególnie predysponowana do mówienia o aktualnych problemach społeczno-politycznych: rasizmie, radykalizowaniu się środowisk imigranckich, zwrotowi Afryki w stronę dżihadu… Ostatnio sobie odpuściła, oddając pole literackim konkurentom, m.in. staremu mizantropowi Houellebecqowi. W Swing Time Zadie Smith się poprawia i przestawia tryby literackiej maszyny na właściwe tory. Podejmuje wątki rozpoczęte w Białych zębach, wzbogacając je o pogłębione wizerunki kobiet i dodając wszechobecny taniec, który wypełnił niemal całe tło powieści. I już za to zgarnia powszechny zachwyt.
Problem w tym, że Swing Time to pierwsza książka Smith, która mnie zmęczyła. Symultanicznie prowadzone są dwie historie, w której bohaterka-narratorka określa siebie poprzez swoją relację z przyjaciółką z dzieciństwa (Tracey) i z szefową-gwiazdą pop (Aimee, czyli po prostu Madonna z doklejonymi dla niepoznaki kilkoma rysami Kylie Minogue). Pierwsza historia to wariacja na temat bildungsroman, a druga — zaangażowany społecznie realizm. W efekcie Swing Time przypomina film z pociętymi na kawałki historiami (modna kilka lat temu konwencja w kinowym niezalu spod znaku Nowych Horyzontów). Zawsze odnoszę wrażenie, że te historie są takie pocięte, bo samodzielnie niespecjalnie by się broniły. Mogłyby nie wypełnić w całości tych 2 godzin filmu (lub 450 stron powieści), znudziłyby odbiorcę. A jak są dwie, to każdy znajdzie coś dla siebie.
W Swing Time kupuję tradycyjne, konserwatywne bildungsroman, czyli powieść o dojrzewaniu, a afrykański wątek z Madonną (sorry, Aimee) budującą szkołę dla biednych dzieci w Malawi (tfu, Senegalu) trochę mnie znudził. Gdzieś po drodze zmęczyły mnie społecznikowskie tyrady w stylu Madzi z Emancypantek Prusa. Na plus działają feminizm, taniec i jazz. Szkoda, że Zadie Smith nie pogłębiła wątku radykalizującego się również w Afryce islamu, porzucając go na rzecz problemów adopcyjnych gwiazdy pop. A może po prostu ten świat tak działa — zamiast o wycince puszczy wolimy gadać o córce leśniczego.
W sumie — przyzwoita książka bardzo ważnej pisarki. Z zainicjowanymi istotnymi problemami współczesności, jednak arcydzieło odtrąbiono przedwcześnie. Ale — jak mawiał Tyler w Fight Clubie — to tylko moje zdanie, nie musicie się ze mną zgadzać.
3,5/5
PS. A na deser trochę telenoweli z Madonną i jej adopcjami.