Jestem pod ogromnym wrażeniem niesłabnącej miłości Jerzego Sosnowskiego do Kołobrzegu. Cieszę się z tego, że w jego książkach Kołobrzeg urósł do rangi małej ojczyzny – choć dla ścisłości trzeba dodać, że Jerzy jest z Warszawy, a Kołobrzeg to jego heimat z wyboru. Cieszę się, bo to moje rodzinne miasto i bardzo lubię patrzeć na nie oczami bohaterów książek Sosnowskiego. Chociaż zupełnie się z nimi nie zgadzam. Czytam i dziwię się.
No dobra, to już chyba jasne, że żadnej recenzji nie będzie. Nie tylko w związku z tematem książki. Autora Snu sów znam z życia pozaksiążkowego, więc jestem w beznadziejnej sytuacji – napiszę źle, to będzie mu przykro, a jak napiszę dobrze, to będę brzmiał fałszywie. Na co to komu?
Zwłaszcza, że w Śnie sów Kołobrzeg opisany jest z perspektywy dorosłego faceta, który przypomina sobie to miasto widziane oczami dziecka. A to perspektywa bardzo mi bliska. Sytuacja proustowska, tyle że zamiast magdalenek mamy w menu placki ziemniaczane. Kołobrzeg z lat 70. pachnie Sosnowskiemu plackami i to jest dobre wspomnienie. Gdy ja byłem w wieku bohatera Snu sów, był początek lat 90. i miasto zaczęło śmierdzieć frytkami (to zostało do dziś), chociaż wciąż silnie dominowała nutka racuchów smażonych na starym oleju. Sprzedawali takie w pawilonach w pobliżu latarni, były naprawdę okropne. Moją magdalenką mogłoby być piwo Brok Sambor, gdyby nie to, że dziś jest w zasadzie niepijalne.
Sosnowski patrzy na Kołobrzeg oczami kogoś z zewnątrz, kto pokochał to miasto, bo tak sobie wybrał. Moja miłość do Kołobrzegu jest trudniejsza. Składają się na nią wspaniałe wspomnienia (te papierosy w parku przy teeremie, to plątanie się po promenadzie po nocach, ten alkohol na wydmach z kolegami i koleżankami z liceum – tylko żadnych placków!), ale też mocne rozczarowania. Gdy byłem dzieciakiem, to miasto dużo obiecywało. Dziś zrobiło się dla mnie trochę za ciasne i mamy za sobą parę gwałtowniejszych awantur.
Zazdroszczę Sosnowskiemu tego dystansu, dzięki któremu może tak bardzo lubić Kołobrzeg. Ja nie mogę powstrzymać się przed dziwnym uczuciem, które zawsze mi towarzyszy, gdy czytam w pachnącej świeżym drukiem książce nazwy Zakład Przyrodoleczniczy, Pomnik Zaślubin z Morzem, Skanpol, Barka… To jest takie uczucie, jakby ktoś wyciągnął z szuflady Twój zeszyt z wierszami pisanymi w ósmej klasie (czy tam w gimnazjum, jak chcecie). Niby fajnie, bo to Twoje, ale jednak trochę żenada. Pomnik Zaślubin? Jak można było tak nazwać pomnik? Moje wspomnienie z tym pomnikiem jest takie, że trzeba go było ulepić z masy solnej w zerówce. Wychodziło to koszmarnie. Podobnie jak bohaterowi książki Sosnowskiego, Pomnik Zaślubin z Morzem kojarzy mi się z żyrafą bez głowy.
Lubię konwencję vinatage zapożyczoną chyba wprost z audycji radiowej (miejmy nadzieję, że tylko czasowo zawieszonej), którą Jerzy prowadził w Trójce. W Śnie sów znajdziemy dziesiątki piosenek, filmów, książek dla młodzieży, gadżetów i innych fetyszy z epoki gierkowskiej. Ja ich wszystkich pamiętać nie mogę, bo jestem z młodszego rocznika. Ale niektóre jakoś dotarły do dzieciaków urodzonych w stanie wojennym – wtedy rzeczy nie wyrzucało się tak szybko. Nie kupowałem Grechuty na winylu, tylko Deep Purple na pirackiej kasecie (w kiosku przy dworcu), ale cenię sobie ciężar tych wspomnień z bardzo głębokiego dzieciństwa.
I z przyjemnością zanurzyłem się we wspomnieniach innego eks-dziecka, trochę starszego, z innymi doświadczeniami, z lepszymi relacjami z Kościołem, bardziej wyrozumiałego dla kołobrzeskiego mikroklimatu (przez pół roku pada, wieje zawsze). Może je sobie kiedyś poopowiadamy przy rybce w Kołobrzegu?
Bez gwiazdek, bo sama prywata dzisiaj