Przyznam Wam się do czegoś. Zupełnie nie umiem zapamiętać treści kryminałów. Nie wiem, dlaczego. Może w gruncie rzeczy intrygi z powieści kryminalnych po prostu niespecjalnie mnie obchodzą? Może są tak odległe od moich, nudnych i do bólu przewidywalnych, codziennych doświadczeń, że umiem się nimi bawić, cieszą mnie na tych parę chwil, a potem od razu o nich zapominam? Nie wiem, ale jestem pewien, że morderstw z Tajemnicy Domu Helclów Maryli Szymiczkowej (czyli po prostu Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, pary w życiu prywatnym i częściowo też zawodowym) również nie zapamiętam.
Gdybyście mnie zapytali, co mi utkwiło w pamięci z lektury (całkiem licznych zresztą) kryminałów, to stawiałbym na smaki, zapachy i nastrój. Chandler – whisky, papierosy i ciężkie perfumy kobiet, z którymi Marlowe spotyka się w barach. Grzegorzewska – piwo i fajki, ale z chemicznym posmakiem po kresce amfetaminy. Włoskie kryminały – espresso w barze i zupa rybna. Szwedzi – kawa bez zupy, ewentualnie ze smutnym pączkiem, za to z obrazem z głuszcem lub bez głuszca w tle. Ale intryg z reguły nie pamiętam. Może kilka, na zasadzie wyjątku – trupy na hakach rzeźnickich, dziewczyna zamordowana w polu słoneczników, morderczynie na łódce, kurator-pedofil… Takie klasyki.

I ja się z tym naprawdę bardzo dobrze czuję. Po prostu nie walczę z tym, co nieuniknione. Kryminał musi mnie uwieść klimatem. Dehnelowi i Tarczyńskiemu się udało, bo zbrodnia w Krakowie A.D. 1893 to nie byle co. Nie ma lepszego tła do historii, która mnie w gruncie rzeczy wcale nie interesuje, niż Kraków w dobie belle epoque, z pogrzebami Mickiewicza i Matejki, z zawianym młodym Tadeuszem Żeleńskim, z dogorywającą arystokracją galicyjską. I ten klasztorny klimat, i ta duchota małego miasta z aspiracjami do bycia stolicą kultury, i ten urok upadającego Cesarstwa austro-węgierskiego… Mnie to bierze.
A że historia morderstw w Domu Helclów mało mnie obchodzi, najwięcej uwagi poświęciłem na smaczki historyczno-literackie z pysznymi bonusami, np. w postaci karpia w sosie szarym (swoją drogą, modny do dziś w Wielkopolsce w okresie bożonarodzeniowym). I kilku innych potraw, których w domu sobie nie zrobię, a i w restauracjach z rozsądnym cennikiem nie uświadczę.
Szkoda tylko, że literacka mistyfikacja z Marylą Szymiczkową nie działa. Bo to super, że Szymiczkowa jest pseudonimem Dehnela i jego chłopaka, ale można było nie podawać tego wprost na tylnej stronie okładki. Rozumiem, że nazwisko Dehnela (którego publicystykę, social media i oficjalną twórczość naprawdę sobie cenię, no sami popatrzcie) znakomicie wpływa na sprzedaż książki, ale nie ma tej przyjemności z odkrywania prawdziwego autorstwa tekstu. Można to było chociaż odwlec w czasie. Ale to już pewnie temat do przemyślenia w wydawnictwie.
W sumie: dobra zabawa z przeciętną historią kryminalną. Ale co ja wymyślam, przecież ja w ogóle nigdy nie zapamiętuję treści przeczytanych kryminałów.
3/5




