Tyle marudziłem, że mi się na tej kwarantannie książki nie podobają, że mnie nic nie bierze, nie wciąga. Stramer wciągnął.
Właściwie to zwykłem obchodzić powieść historyczną szerokim łukiem, bo nie jest mi dobrze ani w okolicach Trylogii, ani Gry o tron. A tu proszę, powieść o polskich Żydach z Tarnowa, w dodatku większość powieści rozgrywa się w międzywojniu. No, nie dzwońcie, bo mnie nie ma.
Wybornie się tego Stramera czyta. Jest klimat, dużo szczegółów etnograficzno-muzealnych (wszystkie te talerze, krzesła, stoły, gorące kasztany na ulicy, chałwa i cała reszta urzekającego świata materialnego), jest polityka jak z Żeromskiego, jest saga rodzinna. W najlepszych momentach, na przykład w tych o prowadzeniu kawiarni (ojciec podpiłował przednie nóżki krzesełek, żeby się nie zasiadywać za długo, tylko płacić za ciastko i robić miejsce kolejnym klientom — zadziałało, ale za dobrze, bo się klienci skończyli) książka Łozińskiego przypomina żydowskie epopeje rodzinne z Newark. A że jest też dużo o dojrzewaniu płciowym, świta gdzieś jako kontekst jego Kompleks Portnoya.
Wszystko to czarujące, w dodatku uwodzące urokiem belle epoque, która w naszej części Europy skończyła się raczej nie wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, tylko po salwie z niemieckiego pancernika przed piątą. Weźmy takie stylowe zdanie:
A dlaczego na monarchię Habsburgów mówi się teraz „ośrodek badań nad końcem świata”?
Jeżeli jest z czymś kłopot, to z bohaterami. Historia została przez Łozińskiego pocięta na mniejsze cząstki, w których postaci nagle pojawiają się i znikają, a że trochę ich jest, trudno oprzeć się wrażeniu, że wszyscy pełnią role epizodyczne. Jakby próby uchwycenia panoramy sprawiały, że zaginęło psychologiczne zakorzenienie w świecie każdego z bohaterów z osobna. W efekcie czytelnik może się w tej historii dość łatwo zgubić, bo nie ma co się za bardzo przywiązywać do poszczególnych postaci.
Rekompensatą jest wiara w literaturę, która ma moc sprawczą, przechowuje pamięć i daje ocalenie. Na złość głównemu bohaterowi, protoplaście rodu Stramerów, wierzącego, że książka to książka. Prócz Talmudu, którego też w całości nigdy nie doczytał, wszystkie są podobne. Jedne większe, inne mniejsze. Cieńsze, grubsze, co za różnica. (…) To moda, która minie.
Nie mija. Na szczęście.
4/5
PS. Książkę znakomicie czyta się przy nowej płycie Wojciecha Jachny. Czytałem już książki przy paru jego płytach i serdecznie rekomenduję ten mix. Posiedzicie przy tym dłużej niż przy ciastku, na podpiłowanym przez Nathana Stramera krześle.