Odświeżanie powieści historycznej, czyli “Stramer” Mikołaja Łozińskiego

Stramer
Tyle marudziłem, że mi się na tej kwarantannie książki nie podobają, że mnie nic nie bierze, nie wciąga. Stramer wciągnął.

Wła­ści­wie to zwy­kłem obcho­dzić powieść histo­rycz­ną sze­ro­kim łukiem, bo nie jest mi dobrze ani w oko­li­cach Try­lo­gii, ani Gry o tron. A tu pro­szę, powieść o pol­skich Żydach z Tar­no­wa, w dodat­ku więk­szość powie­ści roz­gry­wa się w mię­dzy­woj­niu. No, nie dzwoń­cie, bo mnie nie ma.

Wybor­nie się tego Stra­me­ra czy­ta. Jest kli­mat, dużo szcze­gó­łów etnograficzno-muzealnych (wszyst­kie te tale­rze, krze­sła, sto­ły, gorą­ce kasz­ta­ny na uli­cy, chał­wa i cała resz­ta urze­ka­ją­ce­go świa­ta mate­rial­ne­go), jest poli­ty­ka jak z Żerom­skie­go, jest saga rodzin­na. W naj­lep­szych momen­tach, na przy­kład w tych o pro­wa­dze­niu kawiar­ni (ojciec pod­pi­ło­wał przed­nie nóż­ki krze­se­łek, żeby się nie zasia­dy­wać za dłu­go, tyl­ko pła­cić za ciast­ko i robić miej­sce kolej­nym klien­tom — zadzia­ła­ło, ale za dobrze, bo się klien­ci skoń­czy­li) książ­ka Łoziń­skie­go przy­po­mi­na żydow­skie epo­pe­je rodzin­ne z Newark. A że jest też dużo o doj­rze­wa­niu płcio­wym, świ­ta gdzieś jako kon­tekst jego Kom­pleks Por­t­noya.

Wszyst­ko to cza­ru­ją­ce, w dodat­ku uwo­dzą­ce uro­kiem bel­le epo­que, któ­ra w naszej czę­ści Euro­py skoń­czy­ła się raczej nie wraz z zastrze­le­niem arcy­księ­cia Fran­cisz­ka Fer­dy­nan­da, tyl­ko po sal­wie z nie­miec­kie­go pan­cer­ni­ka przed pią­tą. Weź­my takie sty­lo­we zdanie:
A dla­cze­go na monar­chię Habs­bur­gów mówi się teraz „ośro­dek badań nad koń­cem świa­ta”?

Jeże­li jest z czymś kło­pot, to z boha­te­ra­mi. Histo­ria zosta­ła przez Łoziń­skie­go pocię­ta na mniej­sze cząst­ki, w któ­rych posta­ci nagle poja­wia­ją się i zni­ka­ją, a że tro­chę ich jest, trud­no oprzeć się wra­że­niu, że wszy­scy peł­nią role epi­zo­dycz­ne. Jak­by pró­by uchwy­ce­nia pano­ra­my spra­wia­ły, że zagi­nę­ło psy­cho­lo­gicz­ne zako­rze­nie­nie w świe­cie każ­de­go z boha­te­rów z osob­na. W efek­cie czy­tel­nik może się w tej histo­rii dość łatwo zgu­bić, bo nie ma co się za bar­dzo przy­wią­zy­wać do poszcze­gól­nych postaci.

Rekom­pen­sa­tą jest wia­ra w lite­ra­tu­rę, któ­ra ma moc spraw­czą, prze­cho­wu­je pamięć i daje oca­le­nie. Na złość głów­ne­mu boha­te­ro­wi, pro­to­pla­ście rodu Stra­me­rów, wie­rzą­ce­go, że książ­ka to książ­ka. Prócz Tal­mu­du, któ­re­go też w cało­ści nigdy nie doczy­tał, wszyst­kie są podob­ne. Jed­ne więk­sze, inne mniej­sze. Cień­sze, grub­sze, co za róż­ni­ca. (…) To moda, któ­ra minie.

Nie mija. Na szczęście.

4/5

PS. Książ­kę zna­ko­mi­cie czy­ta się przy nowej pły­cie Woj­cie­cha Jach­ny. Czy­ta­łem już książ­ki przy paru jego pły­tach i ser­decz­nie reko­men­du­ję ten mix. Posie­dzi­cie przy tym dłu­żej niż przy ciast­ku, na pod­pi­ło­wa­nym przez Natha­na Stra­me­ra krześle.

Odświe­ża­nie powie­ści histo­rycz­nej, czy­li “Stra­mer” Miko­ła­ja Łozińskiego
Facebooktwitterlinkedintumblrmail