Ostatni tom Dziennika Sándora Máraiego obejmuje zapiski z ostatnich trzynastu lat przed śmiercią. Chociaż z roku 1989 to tylko dwie linijki.
Duża część tekstu, poczynając od nieszczęśliwego upadku Loli (żony pisarza), stanowi pożegnanie ze światem i życiem. Jest to pożegnanie długie, momentami liryczne, ale przede wszystkim tragiczne. Węgierski pisarz całymi miesiącami przygotowywał się do samobójstwa — po stracie najbliższych takie rozwiązanie było jego zdaniem najbardziej właściwe. Ślepnący i osamotniony pisarz w ten sposób postrzegał godność. Stąd najbardziej przejmującym z zapisków jest ten, w którym Márai pisze o szkoleniu z obsługi broni. Zapisał się na nie w wieku 86 lat po to, by dokładniej zaplanować swoje samobójstwo, które popełni niemal trzy lata później.
Ta część Dziennika jest wstrząsająca i naprawdę chwyta za gardło. Mocniej niż dowolnie wybrana powieść współczesna. Serio.
Ale mnie i tak bardziej interesuje co innego. Márai był bacznym obserwatorem rzeczywistości, a jednocześnie człowiekiem z innej epoki i z innej warstwy — węgierskiego patrycjatu. Stąd interesujące wnioski człowieka, który najchętniej widziałby siebie przy nakrytym białym obrusem stoliku w przedwojennej restauracji, a jednak tuła się po Stanach, bo tam starość wydaje mu się łatwiejsza niż w targanych konfliktami społecznymi Włoszech. Márai konsekwentnie używa języka niepoprawnego politycznie, bo jest z belle epoque. A jednocześnie daje świadectwo przerażenia człowieka ery atomowej.
Pisze na przykład tak: na Ziemi ponad cztery miliardy ludzi błądzi po wypełnionym megatonami nuklearnych smoczych jaj labiryncie, który nie ma punktu środkowego ani wyjścia. Planeta i kilka miliardów ludzi pewnie nie zostaną zniszczone całkowicie nawet wówczas, gdy jaja te się wyklują. Co nie jest pewne, tylko możliwe. Albo opowiada o prezydencie USA z tajemniczą teczką, w której pewnie są kody do systemu rakiet nuklearnych. Jak to jest spać co noc z taką teczką pod łóżkiem?
Co ciekawe, Márai pod koniec życia był przekonany o tym, że kolejne rewolucje społeczne w Stanach będą wybuchały na tle rasowym. Niespecjalnie mu się to podobało, ale uważał, że to konieczne i nieuniknione, za jakieś 50 lat. Dziwnie to brzmi teraz, gdy Ameryką wstrząsają protesty po śmierci George’a Floyda.
Tylko fragmentów o muzyce nie da się czytać. Węgierski pisarz w momencie zabójstwa Johna Lennona nadal pisał o The Beatles jako o barbarzyńskich wyjcach. Serio?
No trudno, miał już wtedy osiemdziesiątkę na karku.
5/5 (dla całego pięciotomowego dzieła)
Tom 1 Tom 2 Tom 3 Tom 4
PS. Nie wiem, czy muzyka Łukasza Ojdany spodobałaby się pisarzowi, ale te króciutkie formy na fortepian dobrze mi się komponują z zapiskami z Dziennika, równie oszczędnymi. Márai nie był specjalnie na bieżąco z nową muzyką, ostatnim stylem, jaki mu się podobał, był bodajże wczesny barok. No, ale nie musimy go pytać o zdanie.