Gawędziarska powieść Łukasza Orbitowskiego o Matce Boskiej ukazującej się na oławskich działkach w latach 80. raczej nie odpowie na wszystkie pytania o naszą narodową duchowość, ale wznosi sztukę gadania na kolejny level.
Przyznam się bez bicia, że zabierałem się do tego Orbitowskiego pełen uprzedzeń, a właściwie od początku nastawiony do książki bardzo źle. Bo ja twórczość Orbitowskiego bardzo lubię, ale głównie na Instagramie (genialna seria #przemijajzorbitowskim) i w magazynie “Noise” jak pisze o Slayerze. A tu taka gruba książka, cegła na 500 stron prawie. Mam z grubymi książkami problem, bo zawsze je apriorycznie podejrzewam o wyrobnictwo — bo Wojna i pokój albo inne Ulissesy zdarzają się raz na kilkadziesiąt lat, a żeby zawracać czytelnikowi głowę na tak dużym formacie to trzeba albo mieć coś naprawdę ważnego do powiedzenia, albo być arcymistrzem języka. Nie zdarza się to aż tak często, jak chcieliby autorzy blurbów. No zatem jestem do grubych książek apriorycznie źle nastawiony i zwykle mam rację.
Tym razem moje fatalne uprzedzenie szczęśliwie się nie sprawdziło. Koniec końców Orbitowski mnie kupił. Czym? No właśnie tym przyjemnym gadaniem. Bo raczej nie rozmachem — książka jest jednak za długa. Temat objawień na działkach jest na pewno ciekawy, ale tej lokomotywie pary wystarcza na jakieś 150 stron, a dalej to już sunie się raczej z rozpędu i przyzwyczajenia, niż za sprawą jakichś dodatkowych sił napędowych. Są też dłużyzny — przy niezliczonych opisach pielgrzymek na działki, przy nadmiernie powtarzanych wyliczeniach tego, co Henio akurat zjadł albo czego nie zjadł, przy skrupulatnie konstruowanych relacjach ze wszystkich czynności codziennych narratora-Zbycha.
Będzie potop
Poza tym ograniczenie punktu widzenia do jednej tylko postaci nie wydaje mi się przy historii o nieuznanych przez Kościół objawieniach najszczęśliwszym pomysłem — zwyczajnie brakuje tu dyskursywności. No, niby odmienne spojrzenia (księdza, partyjniaków) zostały wykorzystane, ale jednak relacjonuje je brat świętego Henia, który nie umie być obiektywny, choć stara się patrzeć na ten działkowy kult z dystansem. Czy można mu wierzyć w każde słowo? Myślę, że nie można. Ze Zbyszkiem-gadułą spędzamy tych dobrych kilka wieczorów, więc przydałby się tu ktoś, kto mówi: sprawdzam!
Ale skoro już przy gadaniu jesteśmy, to należy się za nie Orbitowskiemu dobra krata piwa albo coś. Niby nic nowego, bo Orbitowski jest z tego znany — gada w książkach, gada w felietonach, gada w social mediach. I dobrze mu to wychodzi. Tym razem pozwala się wygadać swojemu bohaterowi w szczególnych okolicznościach — na chwilę przed zalaniem działek przez powódź stulecia z 1997 roku. I tak cała ta gadanina nabiera wymiaru profetycznego. Zbyszek mówi tak: nie wiem, czy mojemu bratu naprawdę ukazywała się Matka Boska, ale wiem, że mój brat przewidział nowy potop, który właśnie nadciąga. I wszystko się zgadza.
Taka miękkość
Pomiędzy fragmentami profetycznymi dostajemy kilka porządnych dawek dobrze napisanej literatury społeczno-obyczajowej, w której jest znajdziemy m.in refleksje o polskim katolicyzmie, ale też życie i całą resztę. Na przykład wtedy, gdy Zbyszek pyta: Pan nie ma dzieci, prawda? Od razu widać. W panu taka miękkość. Albo w zaskakująco lirycznym, hrabalowskim z ducha fragmencie: w jednym i tym samym człowieku można się zakochać nie raz, ale kilka razy, zawsze inaczej i tak samo pięknie. Słowo pięknie pada tu bardzo często. Właśnie jak kiedyś u Hrabala, innego znakomitego gawędziarza.
No i wyszło na to, że niepotrzebnie się uprzedziłem, choć książka oczywiście za długa. Gadanina Orbitowskiego przekonuje mnie bardziej niż gadanina Malcolma XD, którego zacząłem czytać zaraz po skończeniu Kultu. Malcolm zabawniejszy, ale gada o niczym. Orbitowski, a właściwie jego rozmówca, gada trochę za dużo, ale o rzeczach ważnych i ciekawych, a momentami ociera się w tym swoim gadaniu o coś (tfu!) lirycznego. W tym widzę siłę i sens literatury.
3,5/5
PS. Powinienem oczywiście strzelić nowemu Orbitowskiemu fotkę z płytą Mgły albo Kriegsmaschine, bo przy tym pisarz tę powieść zmaterializował. Powinienem, ale jakoś tak się składa, że nie zbieram black metalu — poza Ugorami, ale Ugory to inna historia i już parę razy na blogu były zamieszczone. Nie to, żebym Mgły nie lubił, bardzo lubię, ale jakoś nie kupuję cedeków, ze streamingów leci. Za to kupuję sporo niezalu, który też mi się z Orbitowskim świetnie komponuje, choćby dlatego, że “Noise” jest wspólnym mianownikiem. Płytę di.ARII pożyczyłem od kolegi, ale sprezentuję ją sobie przy pierwszej okazji, bo jest kapitalna. To pokręcona, ambitna elektronika oparta na powtórzeniach i delay’u. Wyjątkowo bez słów, chociaż di.ARIĘ poznałem pierwotnie jako wokalistkę. Life Is A Ping Pong Delay ma w sobie jakiś taki nieoczywisty rytm, który mi się z narracją Kultu kojarzy, zwłaszcza przy tych dzwonkach w Farewell.apologies. Delay i powtórzenie — wszystko współgra. Zatem skoro Mgłę już znacie, to sobie jeszcze puśćcie do czytania Orbitowskiego di.ARIĘ, zwłaszcza, że Mgła miała w tym miesiącu na Spotify ponad 34 tysiące słuchaczy, a di.ARIA piętnastu. Ja znajduję się w obu tych zbiorach.