Nareszcie coś, co wessało mnie na tyle, że choć na parę chwil zapomniałem o zamknięciu w ciasnym mieszkaniu w bloku. Škvorecký zabiera nas do Czech w znacznie gorsze czasy, a robi to z takim poczuciem humoru, że ten gorzki świat staje się ciut życzliwszy.
Opowiadania z tomu Gorzki świat pogrupowane zostały w trzy cykle tematyczne — żydowski, stalinowski i bikiniarski. Najpiękniejsze są teksty z tej pierwszej grupy. Opowiadane przez Škvorecký’ego historie są tak ujmująco zabawne, że smutne zakończenia (a przecież przy tego typu historiach trudno spodziewać się innych puent) stają się jeszcze bardziej poruszające. Wspaniale się to czyta. Można się śmiać i płakać jednocześnie.
No bo weźmy choćby taką miłosną narrację o pięknej Żydówce, która po prostu nie miała czasu na zaloty kiepskiego saksofonisty tenorowego (chociaż nie miała na to czasu już po wojnie):
Chciałem ją mieć, tę różę Saronu, wyłącznie dla siebie przez sześć, siedem miesięcy – wtedy bowiem zazwyczaj przez taki właśnie czas bywałem zakochany. Ale ja, dureń, nie wiedziałem jednak, że ją przerażały bliskość śmierci oraz uciekające sekundy i że ona po prostu nie miała czasu, by sześć czy siedem drogocennych miesięcy życia poświęcić wyłącznie jednemu – kiepskiemu – tenorowemu saksofoniście z charakterem dwudziestoośmioletniego lowelasa.
Jest w tym gorzki smutek pisarza mierzącego się z historią i bezczelna afirmacja życia w jednym. W ogóle wszystkie te opowiadania — i żydowskie, i stalinowskie, i bikiniarskie — aż kipią od całkiem bezpośrednio sygnalizowanego erotyzmu. Przy Škvoreckým nasz Tyrmand to smutny boomer nieustannie ględzący swojej młodziutkiej narzeczonej, że ma odrabiać lekcje i uczyć się do matury.
A w dodatku przezabawne to wszystko. Na przykład anegdota o Geraldince zaczyna się tak:
Geraldinkę poznałem podczas gry towarzyskiej w „zapałkę”, na prywatce z okazji dwudziestych urodzin Petra. Gra polega na tym, że uczestnicy zasiadają wokół stołu naprzemiennie według płci, po czym podają sobie trzymaną w ustach zapałkę, nie dotykając jej rękami. Po każdej rundzie ułamuje się kawałek zapałki, aż w końcu zostaje z niej maleńka drzazga, która wędruje od jednego gracza do drugiego, głównie za pomocą języka. Kto ją połknie, zgubi lub upuści na ziemię, musi wykonać jakieś niemiłe zadanie. Można też grać o fanty, co przeważnie przeradza się w striptiz, do czego jednak podczas urodzin Petra nie doszło. Jest to niehigieniczna, a zarazem ciekawa gra towarzyska i w odróżnieniu od innych bawiła bez wyjątku wszystkich, z którymi miałem okazję grać.
Siedziałem w oknie posępnie zazdroszcząc pieskom spaceru i ryczałem ze śmiechu. I to nie tylko przy tych pieprzno-rubasznych fragmentach. Relacje z tego, jak muzycy jazzowi oszukiwali nazistowską (a później komunistyczną cenzurę), wpuszczając zakazane synkopy i treści rodem z nowoorleańskich burdeli do oficjalnych, zatwierdzanych przez odpowiednie urzędy państwowe koncertów też warte są paru szerokich uśmiechów. I ta wspaniała melancholia, dzięki której czeski pisarz przenosi duszę utęsknioną zamkniętego na kwarantannie domowej czytelnika w czasy, gdy wielki Duke za oceanem wypowiedział magiczną formułkę i dzięki niej wyraził ogromną prawdę naszego wieku: “It don’t mean a thing If it ain’t got that swing”.
Du ła, du ła, du ła, du ła.
4,5/5
Dzisiaj bez płyty, bo byłem zajęty zazdroszczeniem pieskom spaceru, ale chyba wiecie, co sobie puścić.




