Spoza porządku naszego świata, czyli “Zaraza” Moniki Sznajderman

Zaraza
Czarne wznowiło na pandemiczną Wielkanoc esej o dżumie, cholerze i AIDS sprzed 25 lat z okładem. Dla mnie to krzepiąca lektura, bo chyba zaczynam coś rozumieć.

A przy­naj­mniej w zakre­sie absur­dal­nych zaka­zów, zwłasz­cza abso­lut­ne­go zaka­zu prze­by­wa­nia sam na sam z natu­rą w lesie. Moni­ka Sznaj­der­man mówi, że zawsze cho­dzi­ło o sacrum. Kie­dyś w mia­stach ryglo­wa­no bra­my, budo­wa­no oko­py i wały, wsie zaś obo­ry­wa­no, orga­ni­zo­wa­no pro­ce­sje z krzy­ża­mi wokół pól, zakre­śla­no linie magicz­ne, przy dro­gach sta­wia­no krzy­że. Cza­sem też obno­szo­no dooko­ła osa­dy zapa­lo­ną grom­ni­cę i w każ­dym z czte­rech rogów wsi zako­py­wa­no tro­chę wosku. Dzi­siaj robi­my w grun­cie rze­czy to samo. Zamy­ka­jąc wszyst­ko, co się da – pań­stwa, mia­sta, domy, miesz­ka­nia, szko­ły, bary, teatry, kina, lasy, pla­że i szczy­ty gór – sta­ra­my się wyty­czyć cho­ro­bie granice.

Szczęściarze mają trawnik

No i wyta­cza­my. Szczę­ścia­rze mają te gra­ni­ce kil­ka metrów od domu, wraz z ogro­dze­niem oddzie­la­ją­cym pose­sję od chod­ni­ka, z kawał­kiem traw­ni­ka wewnątrz swo­jej magicz­nej linii. Ci gorzej przy­go­to­wa­ni do magii w XXI wie­ku zatrza­sku­ją się w beto­no­wej klat­ce i dzię­ku­ją Bogu, jeże­li mają cho­ciaż bal­kon. W sumie to nawet szko­da, że nie wszyst­kie śre­dnio­wiecz­ne zwy­cza­je prze­trwa­ły do naszych cza­sów — zaora­nie magicz­nej bruz­dy przy pomo­cy lemie­sza zaprzę­żo­ne­go do nagich dziew­cząt bez grze­chu musia­ło być o pół­noc­nej porze nie­zwy­kłym spektaklem.

Żar­ty żar­ta­mi, ale jed­nak śre­dnio­wiecz­na z ducha pro­we­nien­cja spo­rej czę­ści aktu­al­nie obo­wią­zu­ją­cych zaka­zów jest tak ude­rza­ją­ca, że trud­no nie podej­rze­wać tu zna­cze­nia sym­bo­licz­ne­go. Motyw zamknię­cia, zawią­za­nia węzła magicz­ne­go ukry­ty jest rów­nież w takich naka­zach jak ten, by „Łaź­nie publicz­ne, szyn­ki, karcz­my poza­my­kać, tar­gi odwo­łać, zbie­go­wisk i pija­tyk zaka­zać”. No dobrze, jestem roz­sąd­nym czło­wie­kiem i nie zabrał­bym w cza­sie epi­de­mii dzie­cia­ków na basen. Do baru też prze­sta­łem zaglą­dać jesz­cze zanim tego zaka­za­li. Jed­nak w tej chwi­li trze­ba zasta­no­wić się, jak tu ura­to­wać gospo­dar­kę i jed­no­cze­śnie nie dopro­wa­dzić do żad­nej spo­łecz­nej kata­stro­fy. Czy to jest moż­li­we przy zatrza­śnię­tych na głu­cho firmach?

Nie handluj

I tu zno­wu wyzie­ra zło­wiesz­czo śre­dnio­wie­cze: wszyst­kie kro­ni­ki cza­sów dżu­my pod­kre­śla­ją tak­że wymóg zaprze­sta­nia han­dlu, upra­wia­nia rze­miosł, zamknię­cia skle­pów, a nawet kościo­łów oraz usta­nie wszel­kich zabaw. Wspo­mi­na­ją opu­sto­sza­łe uli­ce i pla­ce, zatrza­śnię­te okien­ni­ce. Nie­któ­re z tych zaka­zów są wpro­wa­dza­ne zgod­nie ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Inne — chy­ba tyl­ko po to, żeby prze­pro­sić za grze­chy. Takie zna­cze­nie jest nie­roz­łącz­nie zwią­za­ne z poję­ciem pla­gi, któ­ra ozna­cza zarów­no cho­ro­bę, jak i karę. Może­my sądzić, że sło­wo „epi­de­mia” (któ­re ozna­cza w języ­ku grec­kim zarów­no nagmin­ną cho­ro­bę oraz zara­zę, jak i opad desz­czu, wizy­tę oraz pobyt w miej­scu) wią­że się w jakiś spo­sób ze sta­ry­mi grec­ki­mi epi­ti­mia­mi. „Epi­ti­mia – gr. επιτιμα = kara, poku­ta – czy­ta­my u Leoni­da Uspien­skie­go. – Kara nało­żo­na na grzesz­ni­ka, będą­ca następ­stwem sakra­men­tal­nej spowiedzi.

Ale Sznaj­der­man pisze nie tyl­ko o cho­ro­bie jako o karze za grze­chy. Tak­że o cza­sie epi­de­mii jako wyję­tym z nor­mal­nych ram oraz o kar­na­wa­ło­wej prze­sa­dzie jako reak­cji na to anty­świę­to. O lune­ral­nej, bła­zeń­skiej głu­po­cie jako naj­waż­niej­szym wyznacz­ni­ku cza­su pla­gi. I aktu­ali­zu­je te wywo­dy w kon­tek­ście pan­de­mii Covid-19 — w kapi­tal­nym wstę­pie do nowe­go wyda­nia Zara­zy. W cza­sach epi­de­mii, któ­ra jest doświad­cze­niem spo­za porząd­ku nasze­go świa­ta, wszyst­ko jest kar­na­wa­ło­wo prze­sa­dzo­ne. W mediach spo­łecz­no­ścio­wych ludzie dzie­lą się dłu­gi­mi lista­mi ksią­żek do prze­czy­ta­nia, fil­mów i spek­ta­kli do obej­rze­nia, kon­cer­tów do wysłu­cha­nia i potraw do ugo­to­wa­nia. Do tego jesz­cze, ku roz­pa­czy rodzi­ców, docho­dzą lek­cje zada­wa­ne dzie­ciom w ilo­ściach dale­ce prze­kra­cza­ją­cych nor­mal­ną edu­ka­cję szkol­ną. Ten potlacz, ta nad­mia­ro­wość, któ­ra wie­lu z nas, zaję­tych kar­ko­łom­ną orga­ni­za­cją codzien­ne­go życia w nie­co­dzien­nym cza­sie, tak iry­tu­je i wpę­dza we fru­stra­cję, bo kreu­je rze­czy­wi­stość nie­moż­li­wą do ogar­nię­cia, to prze­cież tak­że przy­kład gorącz­ko­we­go mno­że­nia tre­ści zna­mio­nu­ją­ce­go życie na prze­kór śmier­tel­ne­mu lęko­wi. Z tego same­go porząd­ku co zna­ne z cza­sów daw­nych plag orgie, pijań­stwa i uczty.

To kara

Czyż­by zatem edu­ka­cyj­ny cha­os roz­gry­wa­ją­cy się w naszych cia­snych miesz­ka­niach, z dnia na dzień zamie­nio­nych w fir­my, szko­ły, przed­szko­la, restau­ra­cje, pla­ce zabaw i przy­chod­nie w jed­nym, w dodat­ku zanu­rzo­ne w nie­bie­skiej, wku­rza­ją­cej i psu­ją­cej zdro­wy sen (bo to też sypial­nie!) poświa­cie od moni­to­rów, lap­to­pów i tele­fo­nów, wpi­sy­wał się w odwiecz­ny para­dyg­mat plagi?

To wła­śnie są te par­tie książ­ki, któ­re fascy­nu­ją mnie naj­bar­dziej. O śre­dnio­wiecz­nych tań­cach śmier­ci i Berg­ma­nie to i tak pro­wa­dzę zaję­cia od lat. Prze­ko­na­nie o tym, że czasz­ki są pięk­ne, podob­nie jak baro­ko­we roz­bu­cha­nie, mam napraw­dę dobrze ugrun­to­wa­ne. Ale nigdy nie myśla­łem, że to wszyst­ko sta­nie się tak aktu­al­ne. I że będę co krok łapał się na prze­ko­na­niu, że wszy­scy żyje­my w jakimś micie.

4,5/5

PS. Pro­po­nu­ję czy­tać przy The Legen­da­ry Pink Dots, bo u nich wszyst­ko to jest na dło­ni — i tań­ce śmier­ci, i baro­ko­we więd­nię­cie, i aktu­al­ność apo­ka­lip­sy. Naczel­nym hasłem LPD jest Sing Whi­le You Mayśpie­waj, póki jesz­cze możesz. Jestem odda­nym fanem LPD od kie­dy usły­sza­łem kon­cer­to­wą wer­sję Hel­l­svil­le w audy­cji Toma­sza Bek­siń­skie­go, a to będzie już ponad 20 lat. Tak się zło­ży­ło, że poznań­ski kon­cert Kro­pek był ostat­nim gigiem, na jaki było mi dane wybrać się przed lock­dow­nem. A ich Cur­se było ostat­nią pły­tą, jaką kupi­łem sobie poza domem. Teraz zosta­je już tyl­ko inter­net. Cur­se jest suro­we i bar­dzo lo-fi, czy­li coś dla wta­jem­ni­czo­nych, ale trze­ba przy­znać, że trud­no o tytuł pły­ty, któ­ry był­by bar­dziej na czasie.

Spo­za porząd­ku nasze­go świa­ta, czy­li “Zara­za” Moni­ki Sznajderman
Facebooktwitterlinkedintumblrmail
Tagged on: