Przed laty Andrzej Bursa deklarował, że ma w dupie małe miasteczka. W głośnym reportażu Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast Filip Springer (autor m.in. Miedzianki) postępuje odwrotnie — pochyla się nad nimi, wydobywa na wierzch ich brzydotę. A czasami i piękno.
Co tu dużo mówić, reportaże Springera o byłych miastach wojewódzkich przeszły do kanonu współczesnego non-fiction już w samym momencie wydania, bo w ich powstanie zaangażowało się sporo osób — mieszkańców małych miasteczek, studentów dziennikarstwa i internautów. To się nie mogło nie udać. Ja trochę przegapiłem moment wydania książki i właściwie esencję jej treści wyczytałem już z komentarzy i artykułów porozrzucanych po sieci, więc tekst niczym mnie nie zaskoczył. Ale też nie rozczarował.
Małe miasteczka piękne i takie sobie
Kibicuję Biedroniowi i cieszy mnie historia o Słupsku, ale nic w niej zaskakującego. Ruinę Wałbrzycha, Radomia, Częstochowy i innych miast poprzemysłowych znamy dobrze i z filmów, i z literatury — nic nowego. Zaskoczyła mnie opowieść o Chełmie (przewodniczka po kopalni kredy nabierająca wody w usta, gdy pyta się ją o chełmskich Żydów) i trochę o Skierniewicach (kulisy pracy Teatru Realistycznego). Ale nawet te znane i ograne kawałki o beznadziei życia w zapadłych dziurach czytałem z zainteresowaniem.
Bo znam te dziury aż za dobrze. Mój rodzinny Kołobrzeg nie znalazł się na liście Springera, bo nigdy nie był miastem wojewódzkim, ale to jeszcze jedno miasteczko, z którego trzeba wyjechać, żeby nabrać do niego dystansu. A potem zadecydować, czy godzimy się na życie na prowincji, czy to miejsce dobre do życia tylko na starość. A Kołobrzeg i tak jest wśród tych miasteczek, które są sexy — z kulturą, rekreacją, niezłym jedzeniem, morzem, a nawet z nieźle radzącymi sobie firmami (Coffeedesk) i zalążkiem sceny niezależnej (podobno, wierzę znajomym na słowo). Za to nie wiem, co by mnie kiedykolwiek miało skłonić do spędzenia dłuższego czasu w Płocku, Łomży, Ostrołęce czy Białej Podlaskiej, skoro nawet w Kołobrzegu nie dałem rady wytrzymać.
Trzydziestolatek w średnim mieście
Springer charakteryzuje takie miejsca jako miasta bez trzydziestolatków. Jeden z jego rozmówców mówi o Jeleniej Górze (a Jelenia Góra i tak zalicza się do tych miasteczek bardziej sexy) następująco: Rozejrzyj się dookoła, siedzimy w kawiarni, pijemy piwko, jest ciepły wieczór. Widzisz tu poza nami kogoś w okolicach trzydziestki? Tych ludzi tu nie ma, jestem jednym z nielicznych, którzy wrócili. To jest coś, czego nie byłem świadomy przed powrotem – generacyjna samotność trzydziestolatka w średnim mieście.
Znam tę samotność trzydziestolatka w średnim (a nawet mniejszym mieście) i uciekłem od niej. Należę do tych, którzy wyjechali do większego miasta. Springer w jakiś sposób ujął ten stan w słowa i choćby za to należą mu się słowa uznania. Pewnie ci, którzy zostają i działają na rzecz rozwoju swoich małych ojczyzn (jak opisywani przez Springera programiści z Suwałk) zasługują na swoje własne ławeczki w małych miasteczkach. Ja wolę o tych małych miasteczkach tylko czytać, może bardziej w wersji Springera niż Bursy, ale jednak z dystansem. Bo chociaż nie mam tych małych miasteczek tak całkiem w dupie, to nuda i samotność trzydziestolatka w mniejszym mieście jest dla mnie trochę za straszna.
I dlatego 4/5
PS. Kiedyś jechaliśmy sobie całą rodziną naszym starym, zdezelowanym samochodem trasą Kołobrzeg-Karlino i słuchaliśmy muzyki. Poleciało Small Town Lou Reeda. I gdy stary Lou wymamrotał there’s only one good use for a small town you hate it and you’ll know you have to leave zaczęliśmy się okropnie śmiać. I wiedzieliśmy, że czas się zbierać.