Tragedia podwodna, czyli “Komodo” Davida Vanna

David Vann - Komodo - recenzja
Czwarta z kolei powieść Davida Vanna wydana po polsku charakteryzuje się najlżejszym kalibrem i ładnymi opisami świata podwodnego. Ale oczywiście są też relacje międzyludzkie rodem z greckiej tragedii.

Są to rela­cje tra­gicz­ne, bo sta­wia­ją­ce boha­te­rów w roli igrasz­ki losu, tego pra­daw­ne­go Fatum, choć w świe­cie Van­na nie ma bogów. Są namięt­no­ści wybu­cha­ją­ce raz na kil­ka­dzie­siąt lat, za to toczą­ce się jak lawi­na, bo uwal­nia­ją­ce ogrom­ne pokła­dy dłu­go gro­ma­dzo­nej krzyw­dy. To spra­wia, że pięć­dzie­się­cio­let­ni fru­strat wal­czy pod wodą na śmierć i życie z wła­sną sio­strą. Pod wodą, bo wyda­rze­nia roz­gry­wa­ją się na obo­zie dla nurków.

Dom lalki

O powi­no­wac­twie z grec­ką tra­ge­dią decy­du­je też reduk­cja histo­rii opo­wie­dzia­nej w Komo­do do troj­ga posta­ci (Tra­cy, mat­ka, brat), zresz­tą zna­nych już z innych powie­ści Van­na. Resz­ta histo­rii jest spra­wą dru­go­rzęd­ną, przy­naj­mniej do powro­tu boha­ter­ki do domu, w któ­rym peł­ni rolę kury domo­wej. To naj­słab­sza część powie­ści, dość ten­den­cyj­na, nużą­ca dro­bia­zgo­wym reali­zmem. Tra­cy może powtó­rzyć wybór Nory z dra­ma­tu Ibse­na — rzu­cić wszyst­ko w cho­le­rę, opu­ścić dom. Czy tak zro­bi? Nie będę spoj­le­ro­wał. Zwra­cam jed­nak uwa­gę na to, że jej wybór jest w swo­jej isto­cie tra­gicz­ny, po raz kolej­ny. I prze­pra­szam się z auto­rem, któ­re­mu dopie­ro co zarzu­ci­łem nad­mier­nie dro­bia­zgo­wy realizm.

Bo wła­ści­wie to z pro­zą Van­na mam podob­ny pro­blem, co z więk­szo­ścią nowej lite­ra­tu­ry — mało w niej zna­czeń wyni­ka­ją­cych z języ­ka, dużo foto­gra­ficz­nej dosłow­no­ści. A ja szu­kam w powie­ściach war­to­ści nad­da­nych wyni­ka­ją­cych ze środ­ków języ­ko­wych, dla­te­go ucie­kam w XIX wiek i w powieść moder­ni­stycz­ną. Książ­ki kon­stru­owa­ne na kształt fil­mów z festi­wa­lu Sun­dan­ce mnie nużą. Ta nie znu­ży­ła, mimo języ­ko­we­go mini­ma­li­zmu, bo jed­nak zna­la­złem w niej tra­gizm. Podob­nie jak w Legen­dzie o samo­bój­stwie, któ­rą nie­gdyś bar­dzo doce­ni­łem. Podo­ba mi się też zwię­zła for­ma na kształt roz­bu­do­wa­nej nowe­li. To wszyst­ko zapi­su­ję Van­no­wi na plus, choć w ramach nie­lu­bia­nej konwencji.

Tragedia rodzinna

Impo­nu­je mi też upór, z jakim ame­ry­kań­ski autor wra­ca do tych samych posta­ci i wąt­ków w kolej­nych powie­ściach. Legen­da o samo­bój­stwie uka­zy­wa­ła dra­ma­tycz­ny epi­zod z życia boha­te­ra (opar­ty na wła­snych doświad­cze­niach pisa­rza) w kil­ku róż­nych, ale uzu­peł­nia­ją­cych się odsło­nach. Hali­but na Księ­ży­cu poka­zał go raz jesz­cze, z inne­go punk­tu widze­nia. Teraz posta­ci wra­ca­ją po latach, by roze­grać inny akt rodzin­nej tra­ge­dii, uka­zać nową odsło­nę tego same­go pry­wat­ne­go mitu. To z pew­no­ścią świad­czy o wyso­kiej ran­dze pisa­rza, z któ­rym moż­na się kłó­cić, ale nie moż­na pozo­sta­wać wobec jego twór­czo­ści obojętnym.

Jak widać, mam wobec Van­na odczu­cia ambi­wa­lent­ne. Legen­dę o samo­bój­stwie sta­wiam wyso­ko, Brud mnie odrzu­cił ze wzglę­du na dosad­ną este­ty­kę (jak fil­my Sma­rzow­skie­go), Hali­bu­ta nie doczy­ta­łem, bo zbyt mnie przy­gnę­biał. Komo­do łyk­ną­łem ze spo­rą przy­jem­no­ścią, choć nie bez uwag (za dużo fizjo­lo­gii, try­wial­na część o domo­wym umor­do­wa­niu boha­ter­ki). Ukło­ny za kon­flik­ty tra­gicz­ne god­ne Ajschy­lo­sa, a opi­sy świa­ta pod­wod­ne­go przepiękne.

4,5/6

PS. Tym razem książ­ce towa­rzy­szy CRISM, czy­li Kon­rad Ściep­ko skła­da­ją­cy hołd muzy­ce z prze­ło­mu lat 90. i nowe­go mile­nium. Bar­dzo ład­ne roc­ko­we pio­sen­ki. I z melo­dią, i z pazu­rem, i z czymś chwy­ta­ją­cym za ser­du­cho. Puści­łem syno­wi w samo­cho­dzie i powie­dział tak: to niczym nie róż­ni się od kla­sy­ków z radia. Kie­dyś lecia­ło­by w emtiwi.

Tra­ge­dia pod­wod­na, czy­li “Komo­do” Davi­da Vanna
Facebooktwitterlinkedintumblrmail