Czasami wydaje mi się, że Krzysztof Varga to taki stary dobry znajomy, z którym zawsze przyjemnie umówić się na piwo i posłuchać paru historii. Z takim gościem przyjemnie posiedzieć nawet wtedy, gdy zaczyna opowiadać niektóre dowcipy po raz piąty. Albo jak serwuje głupie żarty o blondynkach. Normalnie już miałbym go dość, ale przecież to jest mój dobry kumpel, a poza tym przecież puszcza do mnie oko i daje do zrozumienia, że wcale tak nie myśli, że to głupi żart, a że bohater opowieści jest paskudny — sorry, taki mamy klimat.
Mniej więcej tak jest z tomikiem opowiadań Egzorcyzmy księdza Wojciecha. To tylko dziesięć krótkich opowiadań, z których w zasadzie można by zrobić tyle samo powieści, taki Nagrobek z lastryko chociażby, ale po co, może te historie nie są na tyle ważne, by je dopowiadać do końca. Może dlatego trochę szkoda, że Varga nie pokusił się o powrót do formuły z tomu 45 pomysłów na powieść, w którym niektóre zaczątki historii po prostu porzucał na zawsze, jakby bez żalu. W tamtej książce znalazły się nawet teksty jednostronicowe, teraz mają przeciętnie 30. Czyli że każdy z dowcipów opowiadanych przy piwie trochę się wydłuża. Co zrobić, jak dobry kolega opowiada i chichocze przy tym od czasu do czasu, to aż głupio mu przerywać.
No więc słuchamy tych opowieści o różnych smutnych facetach z rozrzewnieniem wspominających byłe dziewczyny sprzed dwudziestu lat i inne niegdysiejsze śniegi, o kobietach szukających jakiegoś hygge w swoim życiu, o pracownikach działów HR i pracownikach biurowych przeklejających coś z worda do excela przez 8 godzin dziennie. I tak dalej. Niektórzy wzbudzają współczucie, inni są tak zwyczajni, że aż bliscy, jak sąsiadka z klatki obok albo twarze ludzi jadących co rano w tym samym tramwaju (Varga bardzo lubi snuć hipotetyczne historie o takich znajomych-nieznajomych, tak było m.in w powieści Karolina). Jeszcze inni są po prostu irytujący ze swoimi smutnymi małymi grzeszkami, tym oglądaniem się za dziewczynami w krótkich spodenkach na ulicy (Bar Corso), idiotycznym podporządkowywaniem się korporacyjnym zasadom (Gumowa bransoletka — chyba najzabawniejsze opowiadanie w tomiku), ciasnotą umysłową (Egzorcyzmy księdza Wojciecha).
I raz na jakiś czas myślę sobie, że te historie są aż niesmaczne, że narrator wypił o jedno piwo za dużo i opowiada o jakichś wstrętnych sprawach. Wtedy on podnosi wzrok znad kufla i mówi, że to nie jest jego historia, tylko pana Marka i pana Wiesława, takich zwykłych typów z osiedla, którzy potrafią powiesić sąsiadkę za to, że dokarmia koty podejrzewane o roznoszenie wirusa grypy (ale nie wiadomo, czy rzeczywiście roznoszą). I że każdy może mieć za sąsiada takiego pana Marka albo takiego pana Wiesława.
To nie jest szczególnie ważna książka w dorobku Krzysztofa Vargi. Pisał lepsze i ważniejsze. Tomik 45 pomysłów na powieść był ciekawszy formalnie (tym razem opowiadania łączy nie lakoniczność, lecz temat — trochę na siłę dodawana śmierć), Nagrobek z lastryko i Masakra (pisałem o niej jakiś czas temu tutaj) zawierały pogłębioną refleksję o polskości, historie węgierskie są po prostu bardziej interesujące. Ale jak dobry znajomy zaczyna opowiadać te swoje historie przy kufelku, to i tak siedzi się do późna.
3,5/5
PS. A tu Varga tłumaczy Smakowi Książki o tym, jak pisał opowiadania. Ciekawe, więc wklejam.