Powieść Ewy Schilling to taka dystopia ukazująca Polskę pod rządami teokratów, ale właściwie bardziej satyra społeczna. Satyra na polską świętoszkowatość.
Pierwsza wersja tekstu powieści miała powstać ponad 12 lat temu, ale pisarka opublikowała Nadfiolet dopiero teraz, we własnym, małym wydawnictwie Seqoja. Przy okazji odpaliła nowy label. Tekst został przez Ewę Schilling trochę poprawiony i uwspółcześniony, ale pewnie niewiele było do uzupełniania, w końcu to dystopia, zatem rzecz dziejąca się w niezbyt odległej, ale też niedookreślonej przyszłości. W tej formule nie wszystko się musi zgadzać.
Na pewno złowieszczo brzmią symptomy teokratycznej dyktatury, np. armia księży-trolli, infiltrujących i hejtujących wszystkie obce filozofii katolickiej środowiska, oczywiście z LGBT na czele. Albo bojówkarze linczujący uczestników ulicznych protestów. Ewa Schilling tylko trochę wyolbrzymiła rzeczywistość z obserwowanych w ostatnich latach niusów — jest hiperbola, ale nie aż tak znowu dosadna. Taka do wyobrażenia sobie, prawdopodobna. Tym samym bliżej jej tradycji dwudziestowiecznych antyutopii niż dalekosiężnej futurologii. A że antyutopie zawsze były satyrami na aktualną rzeczywistość, w Nadfiolecie jest tak samo.
Jest w tej książce kilka dobrych pomysłów, np. megalomańsko wielka świątynia stojąca w miejscu zburzonego Pałacu Kultury albo obozy modlitewne dla nieprawomyślnych obywateli. Niezły jest też pomysł, który posłużył pisarce jako punkt wyjścia dla całej fabuły: w małym miasteczku, z grubsza pogodzonym z teokratycznym autorytaryzmem, nagle i znikąd pojawia się czarnoskóra dziewczyna, która pokazuje sąsiadom, jak mogłoby być, gdyby było normalnie. Jest ładna pochwała miłości, jest całkiem niebanalny mesjanizm, o ile mesjanizm może być niebanalny — a może w polskiej literaturze on jest zawsze w cenie?
Szkoda tylko, że fabuła raczej nie wciąga, bohaterowie bardziej symboliczni niż skłaniający do autentycznej identyfikacji z ich losem — pewnie dlatego, że zarysowani zaledwie kilkoma pociągnięciami ołówka, za to o wiele ich tu za dużo. Złapałem się na tym, że pod koniec książki przestałem orientować się w akcji. Olga Tokarczuk pisała w eseju o Lalce Prusa, że czytelnik powieści powinien jakoś skonfrontować się z losem bohatera, zatem dobra postać nie powinna być odbiorcy obojętna. Tutaj autentyczne zainteresowanie wzbudza tylko wąska grupa bohaterów, a reszta jawi się jako zastęp trolli na Twitterze, otoczony dziesiątkami takich samych postaci bez wyrazu, mówiących o niczym i przeżywających coś na kształt erzacu życia.
Mogłaby być z tego Nadfioletu polska Opowieść podręcznej, ale zabrakło dobrej historii. A jednak warto do tej książki zajrzeć, w końcu to start małego wydawnictwa, a ja z reguły kibicuję literackiemu niezalowi, tak samo jak kibicuję niezalowi muzycznemu. Nie zawsze podobają mi się książki i płyty przez te niezalowe labele wydawane, ale szanuję sam fakt ich istnienia i szczerze trzymam za nie kciuki. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Póki co, to pierwsza pozycja, autorka niegdyś publikowała w ha!arcie, narobiła trochę szumu w młodej literaturze, a teraz wraca na swoim, niech jej się wiedzie. Szkoda tylko, że okładka brzydka — pstrokata i z kotkami.
3/5
Jak już wspomniałem o niezalu, to dorzucam srogą rzecz z Instant Classic — Middle West BNNT. Skrajność bez pasów bezpieczeństwa, tym razem z wywołującym ciarki na grzbiecie poematem. Treściowo jest trochę zbieżności, estetycznie — niekoniecznie.