Epicko o epidemii, czyli “Wierzyliśmy jak nikt” Rebekki Makkai

Wierzyliśmy jak nikt - recenzja
Amerykańska proza utrzymana w konwencji Godzin Cunninghama robi wrażenie ze względu na rozmach, intensywność emocjonalną i temat — epidemię AIDS z lat 80.

I wła­ści­wie z tego powo­du mia­łem jej nie czy­tać. Obie­ca­łem sobie, że nie będę czy­tał żad­nych ksią­żek, któ­re mogą mnie przy­bić, zdo­ło­wać — w kolej­nym mie­sią­cu sie­dze­nia w domu trze­ba raczej wal­czyć o powie­trze. A przede wszyst­kim obie­ca­łem sobie, że nie będę czy­tał żad­nych, ale to abso­lut­nie żad­nych ksią­żek o wiru­sach i epi­de­miach. A tu nagle epic­ka opo­wieść o AIDS…

Jed­nak prze­czy­ta­łem, bo dosta­łem książ­kę Mak­kai od kole­żan­ki. Żad­nych epi­de­mii, nie czy­tam teraz takich rze­czy — wspo­mnia­łem. Ej, to jest ład­na książ­ka, nawet nie zauwa­żysz, na pew­no cię nie zdo­łu­je, powie­dzia­ła mniej wię­cej coś takie­go. No i w sumie tak było.

Emocjonalna torpeda

Wie­rzy­li­śmy jak nikt jest powie­ścią skon­stru­owa­ną z kil­ku spla­ta­ją­cych się ze sobą wąt­ków roz­pi­sa­nych na dwóch płasz­czy­znach cza­so­wych — z poło­wy lat 80. i z roku 2015. Wszyst­ko na emo­cjo­nal­nej tor­pe­dzie. Jak nie ma aku­rat mowy o umie­ra­niu na AIDS, to jest poszu­ki­wa­nie cór­ki, któ­ra zerwa­ła kon­takt, a pech chciał, że uda­je się ją odna­leźć w Saint-Denis pod­czas zama­chów ter­ro­ry­stycz­nych i zno­wu robi się gęsto.

Mate­ria powie­ścio­wa utka­na jest z głów­nie banal­nych, codzien­nych sce­nek, któ­re w kon­tek­ście cało­ści nar­ra­cji (boha­te­ro­wie albo powo­li umie­ra­ją, albo żyją dalej, ale z depre­sją i poroz­bi­ja­ny­mi rodzi­na­mi) nabie­ra­ją dra­ma­ty­zmu. Na szczę­ście nie robi się soap ope­ro­wo, raczej domi­nu­je kli­mat jak ze wspo­mnia­nych już Godzin. I pew­nie za to cały ten zachwyt oraz tytuł powie­ści roku według maga­zy­nu “Książ­ki”.

Duch wielkiej epiki

Mnie naj­bar­dziej ruszy­ła sce­na z mani­fe­sta­cji, w któ­rej bru­tal­ny poli­cjant łamie boha­te­ro­wi żebro. I to ostrze­że­nie, żeby uni­kać bez­wła­du cia­ła, bo poli­cjan­ci rzu­ca­ją ludzi na bruk tak, żeby ude­rzyć gło­wą. Dobry komen­tarz do minio­ne­go roku. Łyk­ną­łem, cho­ciaż mia­łem nie czy­tać nicze­go, co choć tro­chę pach­nie aktu­al­no­ścią. Magia epic­kiej opowieści.

Ale przy oka­zji przy­po­mnia­ło mi się, że nie­spe­cjal­nie krę­ci mnie ta typo­wa dla powie­ści naj­now­szej manie­ra pole­ga­ją­ca na reduk­cji nar­ra­cji na rzecz dia­lo­gu, dzię­ki cze­mu robi się mniej lite­rac­ko, a już pra­wie fil­mo­wo. Czyż­by nadzie­ja, że ktoś dostrze­że w powie­ści goto­wy sce­na­riusz? No i odchu­dził­bym tę książ­kę o jakieś 20% — jestem slow reade­rem i duże roz­mia­ry z regu­ły mnie odpy­cha­ją, jeże­li to nie jest Pro­ust albo Woj­na i pokój. W tym przy­pad­ku rów­nież nad­miar nie jest zaletą.

Za to prop­sy za uda­ną pró­bę wskrze­sze­nia ducha wiel­kiej epiki.

4/6

PS. Książ­ka jest bar­dzo dłu­ga, więc czy­ta­łem ją przy wie­lu naj­prze­róż­niej­szych pły­tach, a jed­ną z nich jest ambien­to­wy w sumie mate­riał Ber­nar­da Wösthe­in­ri­cha i Davi­da Kol­la­ra. Obaj już się tutaj poja­wi­li przy róż­nych oka­zjach, do obu zawsze miło wra­cam. Mate­riał został zain­spi­ro­wa­ny życiem i ryt­mem Ber­li­na, w książ­ce mamy pięk­ne por­tre­ty Chi­ca­go i Pary­ża, jakoś to do sie­bie pasuje.

Epic­ko o epi­de­mii, czy­li “Wie­rzy­li­śmy jak nikt” Rebek­ki Makkai
Facebooktwitterlinkedintumblrmail